I póki co ostatnie, jednak najdłuższe opowiadanie. Bez żadnej genezy w sumie - miałem pomysł, który trochę jeszcze rozwinął się w trakcie pisania.
Synowie Wieczności
Mike Jennings odsunął od siebie pusty talerz po lasagni i przeciągnął się leniwie. -Niebo w gębie.- powiedział i zaczął wydłubywać wykałaczką z pomiędzy zębów resztki mięsa.
Jego żona, Anne, wzięła talerz i włożyła go do automatycznej zmywarki. Zamknęła ją i uruchomiła.
-Chcesz kawy?- zapytała, wycierając dłonie w kuchenną ścierkę.
-Właśnie zjadłem najpyszniejszą kolację, jaką kiedykolwiek jadłem, i jedyne, czego mi potrzeba, to puszka zimnego piwa i jakiś dobry film w TV.
-Niezdrowo jest pić zimne piwo po ciepłym obiedzie.
Mike jedynie machnął ręką, jakby odganiał muchę i powiedział:
-Zdrowiem, to ja się będę martwić po śmierci.
Anne parsknęła trochę zbulwersowana i zalała swoją herbatę wrzątkiem. Podeszła do stołu i usiadła na wprost Mike’a.
Jej wygląd dokładnie pokazywał, jaką kobietą jest. Miała szare oczy o bystrym spojrzeniu. Jej blond włosy opadały do ramion. Była drobna, miała niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu. Na prawej łopatce miała wytatuowany japoński znaczek ying yang.
Mike był średniego wzrostu, szczupłym, ale muskularnym dwudziestosześcioletnim mężczyzną. Miał krótko strzyżone czarne włosy i wysokie czoło. Od półtorej roku pracował jako architekt. Zaprojektował już kilka szkół i dwa szpitale, a teraz pracował nad projektem nowego posterunku policji.
-Myślę, że powinniśmy się przeprowadzić- powiedziała- Mieszkamy za blisko fabryki. Tutaj jest niezdrowo.
-Anne, nie stać nas na nowy dom.
-Możemy wziąć kredyt. Albo sprzedać ten dom.
-Nawet jeśli uda nam się go sprzedać, to gdzie będziemy mieszkać, zanim kupimy dom? Pod mostem jest jeszcze bardziej niezdrowo, niż tutaj.
-Możemy zamieszkać u moich rodziców.
Mike’owi nie za bardzo spodobała się propozycja zamieszkania u rodziców Anne. Twierdzili oni, że Mike nie jest wart Anne, że ich córka powinna wyjść za co najmniej milionera jeżdżącego nowym porsche i posiadającego trzy wille: we Francji, w Hiszpanii i we Włoszech. A on nie miał żadnej z tych rzeczy.
-Pomyślimy o tym. Mamy jeszcze dużo czasu- powiedział i pocałował ją w policzek.
Dwa tygodnie wcześniej Anne wróciła od ginekologa zapłakana. Gdy zapytał się jej, czemu płacze, odpowiedziała tylko, że jest w ciąży. Okazało się, że to były łzy szczęścia.
Podszedł do lodówki i wyjął puszkę Heinekena. Poszedł do salonu i usiadł na kanapie. Włączył telewizor.
Podczas, gdy on oglądał Who wants to be a millionare?, Anne wyciągała naczynia ze zmywarki i układała je w szafce, nucąc pod nosem jakąś melodię.
Jednak po chwili jej nucenie umilkło, a Mike usłyszał brzdęk trzaskanego talerza.
-Anne?- zawołał- Wszystko OK.?
Odpowiedziała mu cisza.
-Anne?
Zdawało mu się, że słyszał coś jakby cichutki szmer, jakby pocierania dwóch różnych, szorstkich materiałów o siebie. Wstał i wszedł do kuchni.
W kuchni stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich ciągnął Anne za włosy, przystawiając do jej gardła ogromny, rzeźnicki nóż. Już na sam jego widok Mike był pewien, że mężczyzna mógłby jednym cięciem dekapitować jego żonę. Był wysoki i umięśniony, z włosami ściętymi tak krótko, że wyglądał prawie jak łysy.
Drugi mężczyzna opierał się o ścianę i bawił się sznurkiem. Ten był niższy niż jego towarzysz, z włosami prawie tak samo długimi, jak włosy Anne, związanymi z tyłu w kucyk. Wyglądał trochę na Włocha albo Greka.
Jeden rzut oka na otwarte drzwi balkonu wystarczył, by Mike zrozumiał, jak się dostali do jego kuchni.
-Czego chcecie?- zapytał drżącym głosem.
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział. Anne jęknęła, gdy nóż delikatnie naciął jej gardło.
-Chcecie pieniędzy? Tak? Albo narkotyków? Powiedzcie tylko, co chcecie, a spróbuję wam to zorganizować. Tylko dajcie mi czas. Dajcie spokój, macie moją żonę, nie zrobię nic głupiego.
Chudy podszedł do niego. Śmierdział papierosami.
-Nie chcemy ani kasy, ani narkotyków.
-Więc czego chcecie? Powiedzcie, a wam to dam.
-Nic nie chcemy. Stań pod ścianą.
Mike posłuchał go bez słowa. Oparł się o ścianę tak, jak chudy mu kazał.
-Ty też.- powiedział do Anne. Wysoki puścił ją i pchnął tak, że uderzyła twarzą w ścianę i złamała sobie nos. Była jednak zbyt przerażona, żeby nawet zapłakać. Stanęła obok Mike’a i złapała go za dłoń.
Chudy wyszedł na chwilę na balkon. Wrócił z dwoma małymi krzesełkami, na których Anne zawsze stawała gdy wieszała pranie.
-Stańcie na nich.- nakazał, a oni posłuchali go natychmiast.
W tym czasie wysoki wyjął z małej torby młotek i kilka długich, czworokątnych gwoździ, takich samych, jakich używają do przybijania podkładów kolejowych. Podszedł do Mike’a i złapał za jego rękę. Przystawił ją do ściany.
-Jeśli chociaż jękniesz, utnę ci jaja.- powiedział.
Przystawił jeden z gwoździ na sam środek dłoni. Wziął zamach i uderzył młotkiem w gwóźdź, przybijając go przez ciało, mięśnie i chrząstki do ściany.
Mike nie przypuszczał, że to będzie aż tak bolało. Okropny, bolesny skurcz złapał całe jego ramię. Palce wyprostowały się, jakby w skutek porażenia prądem.
-Jezu, Jezu, Jezu…- Mike powtarzał po cichu. Łzy leciały mu po policzkach.
Wysoki złapał jego drugą rękę, tą, którą trzymali się z Anne. Ją również przybił do ściany, wywołując kolejny bolesny skurcz.
-A teraz kolej na milutką panią Jennings.
Mike nie chciał patrzeć na to, jak będą przybijać Anne do ściany. Już miał dość bólu. Nie mógł znieść myśli o tym, że jego żona, której przysiągł, że będzie ją chronił, za chwilę podzieli jego los.
Po raz pierwszy w życiu Mike chciał umrzeć.
Wysoki uderzył młotkiem w nasadę gwoździa. Anne nie wydała z siebie żadnego dźwięku, a jedynie wypuściła powietrze z płuc, gdy obie jej dłonie zostały przybite do ściany.
Żołądek Mike’a odmówił posłuszeństwa. Cała lasagna, którą zjadł na kolację, napłynęła mu do gardła i zwymiotował na podłogę.
-No nie, Mike, jak możesz! To niekulturalne!- powiedział chudy.
-Zabijecie nas…- powiedziała Anne suchym głosem.
-Oj, owszem, zrobimy to. Ale jeszcze nie teraz.
Mike zwymiotował jeszcze raz. Ślina zwisała mu z podbródka.
Wysoki przykucnął przy nim. Związał jego nogi razem i je również przybił. Mike jednak nie czuł już bólu. Jego organizm odciął się od wszelkiego czucia.
Chudy zapalił papierosa. Zapach tytoniu rozniósł się po kuchni w okamgnieniu.
Tym razem jednak Anne krzyknęła głośno, gdy wysoki przybijał jej nogi do ściany.
-Szkoda, że nie możecie teraz siebie zobaczyć.- powiedział chudy, gdy wysoki skończył swoją robotę- Wyglądacie teraz jak Jezus!
Wysoki wyjął ze swojej torby czerwony karnister. Wszyscy siedzieli cicho, gdy on polewał Mike’a i Anne naftą.
-Zgnijecie w piekle.- wydyszał Mike i zakrztusił się od oparów.
-Oj, mylisz się, Mike. Wy zgnijecie w piekle. My się nigdzie nie wybieramy przez najbliższe kilka tysięcy lat.- odparł chudy i rzucił swojego papierosa we włosy Anne.
Porucznik Kevin Williams wyszedł z swojego BMW. Od razu podszedł do niego jeden z policjantów, David Adams.
-Dobry wieczór, panie Williams- powiedział- A może raczej powinienem powiedzieć „zły wieczór”. Nie wygląda to za dobrze.
-Co się tu stało?- zapytał Kevin.
-Morderstwo. Młode małżeństwo. Wygląda to na jakiś rytualny mord.
Kevin westchnął. Nienawidził takich spraw. Bogu winni ludzie giną, bo banda dzieciaków wymyśliła sobie jakąś nową wiarę. Prędzej czy później dopadną ich wyrzuty sumienia, a to najczęściej doda kolejnego trupa. I kilka kolejnych stron w aktach.
Młody policjant wprowadził go do domu. Ściany pomalowane były do połowy na żółto, a dalej pokryte tapetą w czarne ciapki, wyglądające jak futro geparda. Salon umeblowany był skromnie. Stała tu kanapa, dwa fotele oraz dwa stoliki- jeden, szklany, na środku pokoju, drugi zaś, mahoniowy, w rogu. Stał na nim trzydziestodwucalowy telewizor LCD. Nadawali jakiś western.
Kevin przeszedł do kuchni. Krzątało się tu kilku policjantów, zbierali odciski palców i szukali kolejnych dowodów. Był tu też lekarz, który dokonywał wstępnych oględzin.
-Co tu się stało?- Kevin zapytał lekarza.
-Do końca nie jestem pewien, ale wygląda na to, że ktoś ich przybił do ściany- powiedział lekarz, wskazując na dwa ciała wiszące na ścianie- Podpalił ich i prawdopodobnie wyszedł przez taras. Nie powiem, że odwalił kawał dobrej roboty, bo, sądząc po stopniu poparzeń, ogień szybko zgasł. Mężczyzna,- zerknął na kartkę w swoim notatniku- Mike Jennings, jakimś cudem wyrwał obie ręce i wziął nóż z stolika. Zadźgał nim swoją żonę, a potem popełnił samobójstwo.
Kevin spojrzał na dwa ciała. Ich ubrania stopiły się ze skórą, a włosy całkowicie spłonęły. Rzeczywiście, widać było dwa gwoździe i strzępy skóry i mięśni w miejscu, gdzie Mike miał przybite dłonie.
-Kiedy dostanę raport?
-Najszybciej jutro po lunchu. Mam jeszcze zrobić sekcję dziewczyny, którą rano znaleźli w parku. Jak skończę to zadzwonię do ciebie.
Dwóch pielęgniarzy delikatnie wyjęło gwoździe ze ściany i zdjęli Mike’a i Anne Jennings. Włożyli ich do czarnych worków na ciała i zasunęli je. Na ścianie wciąż było widać czarny kontur ich ciał, jakby ktoś namalował go grubym węglem.
Kevin podszedł do jednego z policjantów, który właśnie skończył szukać odcisków palców na klamce drzwi od tarasu.
-Znalazłeś coś, Marc?- zapytał go.
Marc był niskim, pulchnym mężczyzną, o włosach koloru siana i dwóch zakolach łysiny na czole. Był tym typem policjanta, których Kevin żartobliwie nazywał doughcops. Charakteryzowało ich to, że mieli problemy z nadwagą, a ich lunch składał się z paczki pączków z dziurką i mocnej czarnej kawy.
-Znalazłem kilka odcisków palców, ale podejrzewam, że należą do naszych denatów.
-A coś poza tym?
-Nie, ale jeszcze poszukam jakichś śladów butów na ogrodzie.
-Ok.
Marc wyszedł na ogród, trzymając w ręku latarkę i oświetlając nią grunt przed sobą. Kevin przeszedł jeszcze raz po kuchni. Policjanci pozaznaczali wszystkie ślady, które mogły naprowadzić na trop mordercy, większość z nich już była sfotografowana, a nóż zabrano do analizy.
Williams podszedł do miejsca, gdzie rodzina Jenningsów została przybita. Pielęgniarze musieli wyrwać gwoździe, którymi była przybita Anne, ale te dwa, które Mike miał wbite w swoje ręce wciąż wystawały ze ściany, zakrwawione, z wystającymi kawałkami skóry. Po plecach Kevina przeszły dreszcze na samą myśl, przez co Mike musiał przejść, uwalniając dłonie.
Odmówił w myślach modlitwę za dusze tej dwójki i wyszedł z domu.
Kevin nalał sobie kolejny kubek czarnej kawy z ekspresu. Od pięciu godzin siedział w swoim biurze, sprawdzając akta dotyczące zabójstwa rodziny Jenningsów. Pracował w policji od osiemnastu lat, ale pierwszy raz spotkał się z czymś takim. Miał już do czynienia z zwykłymi złodziejaszkami, ćpunami i zabójcami, ale zawsze ludźmi kierował jakiś wyraźny powód- chęć zysku, głód narkotykowy czy zazdrość. Tym razem jednak nic do siebie nie pasowało. Ani Mike, ani Anne nie mieli żadnych wrogów, a przynajmniej nikt z ich rodzin i przyjaciół o tym nie wiedział. Mike nie miał żadnych długów. Napad rabunkowy również nie wchodził w grę, ponieważ nic nie zginęło. Wyglądało to zupełnie, jakby jakiś sadysta ich przybił do ściany tylko dla własnej chorej przyjemności. Kevin osobiście przesłuchał sąsiadów, jednak nikt nic nie słyszał ani nie widział.
Potwierdziły się podejrzenia sądowego patologa co do tego, co się mniej więcej
wydarzyło. Policjanci znaleźli niedopałek papierosa. Ani Anne, ani Mike nie palili, jednak kodu genetycznego, który znaleźli, nie było w bazie danych. Za to okazało się, że gwoździe były ręcznie robione, każdy z nich miał wyryty na główce znak, który wyglądał na egipski. Póki co, nikt nie znalazł jego znaczenia, ale dwóch specjalistów nad tym pracowało.
Kevin przetarł oczy. Wydawało mu się, że coś przeoczył, jednak nie wiedział, co. Jakiś drobny szczegół, który mógł go nakierować na dobry tok myślenia.
Podniósł na nowo zdjęcie, które pokazywało znak wyryty na gwoździach w przybliżeniu. Mógłby przysiąc, że już gdzieś go widział. Na pewno wtedy nie zwrócił na to uwagi. O nim nie można było powiedzieć, że nie ma pamięci do szczegółów.
W wieku trzynastu lat zapisał się na kurs pamięci fotograficznej. Z dnia na dzień uczył się coraz lepiej zapamiętywać wszystko, co zdawało się być istotnym.
Wypił kilka łyków kawy i kolejny raz przejrzał wszystkie akta.
O godzinie szóstej czterdzieści pięć, w sypialni Henry’ego zadzwonił telefon komórkowy. Nieustanne pik-pik, pik-pik urządzenia wyrwało go ze snu.
-Henry Queen, słucham.- powiedział zaspanym głosem do słuchawki.
-Henry? To ja, Sally. Obudziłam cię?- odezwał się kobiecy głos.
Henry spojrzał na zegarek.
-Tak, ale nie przejmuj się. I tak bym wstał za około cztery godziny. W soboty nie śpię dłużej, niż do dziesiątej.
-Wybacz, ale mam naprawdę pilną sprawę.
-Nie mam pieniędzy, jeśli o to chcesz zapytać.
-Nie o pieniądze mi chodzi.
-W takim razie o co?
-Mógłbyś przyjechać za pół godziny do firmy? Wiem, że dzisiaj sobota, ale to jest naprawdę pilne. Zdaje się, że sieć w całym budynku padła.
„O Boże.”- pomyślał Henry, ziewając- „Budzą człowieka w środku nocy, bo urzędnicy nie mogą sobie ściągać nowych filmów.”
-Dobrze, będę najszybciej, jak się da.- powiedział i rozłączył się, zanim Sally zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Zebrał całą swoją wolę, żeby podnieść się z ciepłego, wygodnego łóżka. Mimo, że najchętniej by poszedł dalej spać, to jednak Sally była jego przełożoną, a co za tym idzie, jej słowo było dla niego rozkazem.
Henry żałował, że poszedł na studia, zamiast do wojska. Chyba żaden sierżant nie mógł być gorszy niż Sally Hopkins.
Otworzył szafę i wyjął z niej czystą, białą koszulę oraz czarne, garniturowe spodnie. Rozłożył deskę do prasowania i podpiął żelazko do prądu.
Właśnie miał zacząć prasować swoją koszulę, gdy usłyszał cichy dźwięk tłuczenia szkła gdzieś w kuchni. Nie był pewien, czy mu się zdawało, czy nie, ale wiedział, że w tej okolicy często dochodzi do włamań, więc wolał to sprawdzić.
Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu zdjął z szafy kij baseballowy i na palcach wyszedł z pokoju. Wokół panowała nienaturalna cisza.
-Halo?! Jest tu kto?- zawołał.
„Nie bądź głupi.”- powiedział cichy głosik w jego głowie- „Myślisz, że jeśli ktoś faktycznie włamał ci się do domu, to ci odpowie?”
Henry przełknął ślinę. Nie należał do odważnych osób, zawsze starał się unikać kłopotów. Wszedł powoli do kuchni.
Na widok mężczyzny ubranego w czarną, skórzaną kurtkę i jeansy serce podskoczyło mu do gardła.
-Kim… kim jesteś?- zapytał głosem drżącym z przerażenia.
Mężczyzna tylko się uśmiechnął, nie odpowiedział jednak ani słowem.
-Już zadzwoniłem po policję, więc jeśli nie chcesz mieć żadnych kłopotów, to po prostu odejdź.
Mężczyzna wciąż nie odpowiadał. Sięgnął jednak ręką za pas.
-Nie ruszaj się, albo rozwalę ci łeb!- krzyknął Henry. Nagła dawka adrenaliny pobudziła go do działań.
-Daj spokój, Henry.- obcy powiedział suchym, charkliwym głosem- Sam dobrze wiesz, że nie odważysz się zrobić czegokolwiek.
Henry poczuł, że dłonie mu się pocą. Poprawił chwyt na kiju i odpowiedział:
-Policja już tu jedzie, więc dobrze ci radzę, przyjacielu, uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie powiem im, że widziałem twoją twarz.
-Oj, to, że nie powiesz im nic, jest pewne. Trupy nie mówią.
Zanim Henry zdążył cokolwiek zrobić, obcy wyjął zza pasa długi nóż i machnął nim tuż przed jego twarzą. Henry rzucił kij na ziemię i pobiegł z powrotem do pokoju. Mężczyzna pobiegł za nim.
-Daj spokój, Henry, nie komplikuj tego, czego nie możesz powstrzymać.
-Czego chcesz? Możesz wziąć moje auto, wszystkie cenne rzeczy, dam ci nawet kartę kredytową. Cokolwiek!
-Nie chcę od ciebie nic, Henry.
Mężczyzna podszedł bliżej. Henry zrobił krok w tył, jednak wpadł na ścianę. Nie miał już szans na ucieczkę.
Obcy podszedł jeszcze bliżej i wbił długie ostrze noża w brzuch Henry’ego zaraz pod mostkiem. Henry czuł, jak zimny metal przecina jego wnętrzności. Mężczyzna w czarnym płaszczu przesuwał nóż w dół, z każdym ruchem śląc falę bólu wprost do umysłu Henry’ego, bombardując go milionami impulsów. Henry’emu zdawało się, jakby każda część jego brzucha krzyczała setkami głosów. Do jego nozdrzy trafił słodki zapach żółci i krwi, odór jego własnej śmierci.
Obcy wyjął nóż z brzucha Henry’ego i pozwolił mu upaść na podłogę. Obrócił go na plecy.
-Oj, oj, oj, Henry, nie mów mi, że tak szybko zdechniesz.- powiedział prawie wesołym głosem- Boli? To dopiero początek, wierz mi.
Wziął żelazko w swoje dłonie. Naślinił koniec palca i dotknął go.
-Uuu, gorące.- powiedział i uśmiechnął się. Jedną dłonią rozszerzył ranę w brzuchu Henry’ego, drugą powoli włożył w nią żelazko.
Henry wydał z siebie krzyk przypominający skowyt zdychającego psa. Zadrgał w konwulsjach.
-Boli, prawda? Chcesz, żebym ci ukrócił cierpienia?
Henry jednak nic nie słyszał. Ból był tak okropny, że jedyne, co mógł zrobić, to krzyczeć i błagać w duchu o szybką śmierć.
Obcy mężczyzna wyjął z kieszeni mały młotek i długi na dziesięć centymetrów gwóźdź. Przystawił go do czoła Henry’ego. Jednym silnym uderzeniem wbił go do połowy długości w głowę Henry’ego. Młodzieniec znieruchomiał od razu. Mężczyzna uderzył w gwóźdź jeszcze raz, wbijając go do końca.
Znów zadzwonił telefon komórkowy Henry’ego. Dzwoniła Sally Hopkins. Obcy podniósł telefon i uśmiechnął się do własnych myśli.
Kevin właśnie kupował poranną gazetę, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy.
-Williams.
-Kev? Tu Bob.- odezwał się głos w słuchawce- Słuchaj, zdaje się, że mamy kolejne zabójstwo popełnione przez Budowniczego.
Piekielny Budowniczy był przydomkiem nadanym przez media zabójcy rodziny Jenningsów.
-Znowu kogoś przybił do ściany?
-Nie tym razem. Zresztą, zobaczysz sam.
Kevin wyjął z wewnętrznej kieszeni swojej marynarki pióro.
-Podaj adres.
Zanotował go na gazecie i powiedział:
-Ok., będę tak szybko, jak się da.
Wsiadł do swojego BMW i rzucił gazetę na siedzenie pasażera. Na pierwszej stronie widniał tytuł artykułu „Bomba w dyskotece: 4 osoby nie żyją, 30 rannych”. Od tygodnia żadna z gazet nie napisała nic o Piekielnym Budowniczym, choć temat ten był numerem 1 w każdej z nich przez kilka dni. Kevinowi na zmianę śniły się gazety z nagłówkami „Przybici jak Jezus z Nazaretu”, „Ukrzyżowani w swoim domu” i temu podobne, oraz dwa poparzone ciała wiszące na ścianie.
Niemal dwa tygodnie minęły od śmierci Mike’a i Anne, a śledztwo wciąż nie przynosiło praktycznie nic nowego. Jedyne, co udało się odkryć, to to, że zabójców było dwóch, a tajemnicze znaki, wyryte na gwoździach, były hieroglifami oznaczającymi Egipskiego boga, Anubisa.
Kev odpalił swój samochód i ruszył z piskiem opon.
Droga do domu kolejnej ofiary zajęła mu prawie godzinę. Była małą chatką postawioną na obrzeżach miasta. Mały ogródek porastała trawa wysoka prawie do kolan, a na podjeździe leżało kilka niemiłych pamiątek, zostawionych tu przez bezpańskie psy.
Policyjne taśmy już były rozwinięte wokół całego domu, chociaż większość z nich już odjechała. Lekarze właśnie wywozili czarny worek ze zwłokami ofiary.
-Mogę?- Kevin zapytał, wskazując na worek.
Jeden z lekarzy bez słowa kiwnął głową. Kev odsunął suwak i szeroko odchylił zamknięcie. Zobaczył młodego mężczyznę o krótkich, jasnych włosach i dużej szczęce. Mężczyzna ubrany był w prostą pidżamę, taką, jaką można kupić w większości hipermarketów za kilka dolców. Jego brzuch był rozcięty od mostka prawie pod biodro, a wnętrzności były przypalone. Do tego na środku czoła mężczyzny widniał srebrny, błyszczący krążek. Już na pierwszy rzut oka Kevin zrozumiał, że to była główka gwoździa.
Smród ciała uderzył w jego nozdrza. Williams odwrócił się od worka i gestem poprosił lekarzy, żeby go zasunęli.
-Jezu, ile on tu leżał?- zapytał, wachlując się dłonią i głęboko oddychając.
-Około trzech dni. W sobotę jego szefowa rozmawiała z nim przez telefon. Od tamtej pory nikt nie miał z nim kontaktu.
-Ok, dzięki.
Pielęgniarze wnieśli wózek z zwłokami do karetki i odjechali.
-Hej, Kev!- z domu wyszedł Bob.
Bob był przełożonym Kevina, o dużym brzuchu, wylewającym się zza paska jego czarnych spodni za pięćset dolarów. Jak zawsze ubrany był w firmowy, ciemnozielony garnitur od Armaniego, półbuty i żółty krawat. Był niemal całkowicie łysy, a resztki srebrnych włosów zaczesywał do tyłu. Miał już ponad pięćdziesiąt pięć lat i niecierpliwie odliczał dni do swojej emerytury.
-Witaj, Bob- powiedział Kevin- Wiadomo już, co się stało?
-Nie do końca. Nie ma żadnych śladów.
-A kto powiadomił policję?
Bob zajrzał do małego notesu, który zawsze miał przy sobie.
-Sally Hopkins, jego szefowa.- powiedział w końcu- Dzwoniła po niego w sobotę rano. Powiedział, że za pół godziny będzie w pracy, ale się nie zjawił. Od tamtej pory nie odbierał telefonów.
-A udało się znaleźć telefon?
Bob pokręcił przecząco głową.
-Jak go znajdziemy, to dam ci znać.
-Ok.
Bob odjechał swoją srebrną Toyotą Rav 4, a Kevin rozejrzał się dookoła. Wszystkie domy w sąsiedztwie- poza jednym- były albo wystawione na sprzedaż, albo opustoszałe. Postanowił, że do tego jednego pójdzie za chwilę. Wszedł do domu ofiary. Porozmawiał chwilę z policjantami i lekarzami w środku, ale jedyne, czego się dowiedział, to to, że morderca wszedł do środka przez otwarte okno w kuchni. Wyszedł tą samą drogą, nie zostawiając żadnych śladów.
Wrócił do jedynego zamieszkanego domu w sąsiedztwie. Zastukał w drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Spróbował jeszcze raz, jednak jedyny dźwięk, jaki dochodził z wewnątrz, to echo jego pukania. Położył dłoń na klamce i lekko nacisnął. Drzwi okazały się być otwarte. Zrobił krok w przód i znalazł się wewnątrz.
W środku panował półmrok. Powietrze było bardzo gęste, nasycone dymem z papierosów, odorem potu i jeszcze czymś. Czymś, jak zapach konopi indyjskich. Kevin odkaszlnął i przystawił sobie chusteczkę do ust, żeby chociaż częściowo filtrować powietrze, które wdychał. Wyjął swój rewolwer i szedł powoli, przywierając plecami do ściany.
Wszedł do salonu. Na starej wersalce, pełnej powypalanych papierosami dziur, siedział odwrócony do niego plecami mężczyzna. Kiwał się na boki i nucił pod nosem Smells like a teen spirit Nirvany.
Kevin sięgnął ręką z rewolwerem w stronę przełącznika i nacisnął go nadgarstkiem. Światło zaświeciło się i mężczyzna odwrócił się.
-Hola, koleś, co ty tu robisz?- zapytał.
Zauważył broń w dłoni Keva. Podniósł ręce do góry.
-Ej, koleś, możesz odłożyć tą spluwę? Nie czuję się zbyt dobrze widząc, jak machasz mi tym gnatem przed oczami. Prawdę mówiąc zaraz się posikam ze strachu.
Kevin włożył pistolet do kabury.
-Kevin Williams, policja.- powiedział Kev, pokazując swoją odznakę.- Chciałem ci zadać kilka pytań.
-Jimi. A przynajmniej tak na mnie mówią kumple. Wiesz, od Jimiego Hendrixa
-Grasz tak dobrze jak on?
-Gdzie tam, jaram ten sam stuff co on.- odparł Jimi i wybuchł śmiechem.
-Widziałeś w sobotę kogoś podejrzanego kręcącego się w pobliżu domu twojego sąsiada, Henry’ego Queena?
-Widziałem różowego słonia. Teraz też widzę, o tam, za tobą. za******* ten stuff.- powiedział, wskazując palcem na małą torebeczkę leżącą w nogach jego łóżka.
Kevin podniósł torebkę i przyjrzał się jej dokładnie. Już jedno spojrzenie na jej zawartość powiedziało mu wszystko.
-Haszysz.- mruknął pod nosem.
-No jacha, i to jaki za*******.
Kev wyszedł z pokoju. Przy drzwiach stał jeden z policjantów.
-Zabierz go. Jak otrzeźwieje to go przesłucham.- powiedział na odchodnym.
Wieczorem pojechał do prosektorium. Zdążył akurat, gdy Vincent, sądowy patolog, zaczynał sekcję zwłok Henry’ego. Wszedł wraz z nim do jasno oświetlonej, chłodnej sali. W powietrzu unosił się silny odór środków antyseptycznych i ludzkich zwłok.
Na stole leżało ciało Henry’ego, przykryte po szyję białym prześcieradłem. Oświetlało je ze wszystkich stron kilka chirurgicznych lamp. Vincent złapał za prześcieradło i zsunął je na podłogę.
Nagie ciało denata było rozcięte od obojczyka po krocze. Cięcia różniły się- klatka piersiowa rozcięta była precyzyjnie chirurgicznym przecinakiem, jednak niżej tkanka była rozcięta mniej ostrym narzędziem.
-Muszę przyznać, że ten zabójca odwalił prawie pół roboty za mnie.- powiedział po cichu Vincent- Nie musiałem przecinać całego ciała, większość on sam zrobił.
Patolog wziął w dłoń rentgenowskie zdjęcie ciała i dał je Kevinowi. Policjant spojrzał na nie pod światło. Na zdjęciu wyraźnie było widać jakiś obiekt, którego promienie X nie prześwietliły.
-Jak myślisz, co to jest?- zapytał, odkładając zdjęcie na stolik.
-Nie wiem, ale zaraz się tego dowiemy.
Vincent wziął skalpel i przystawił go do żołądka Henry’ego. Pochylił się nad jego ciałem i precyzyjnie naciął delikatną tkankę. Ciało rozsunęło się i oboje ujrzeli telefon komórkowy leżący w gęstych, kwaśnych sokach żołądkowych.
Następnego dnia po południu odwiedził Jimiego. Narkotykowy high już mu przeszedł.
-Pamiętasz mnie?- zapytał Kev.
-Coś tam kojarzę. Zdaje mi się, że machałeś mi spluwą przed oczami.
-Można tak powiedzieć. Pamiętasz coś z soboty?
-Nie.
Kevin podsunął mu kartkę.
-Tutaj jest lista tego, co znaleźliśmy u ciebie w domu. Aktualnie grozi ci dwadzieścia lat odsiadki. Ale jeśli będziesz współpracował, to może uznamy, że to wszystko należało do twojego współlokatora, który właśnie uciekł do Meksyku.
Jimi przeczytał wszystko, co było zapisane na kartce i spojrzał z przerażeniem na Keva.
-To jak, będziesz współpracował?
Mężczyzna kiwnął głową.
-Słucham więc.
-Wcześnie rano, w sobotę, widziałem kilku kolesi. Kręcili się przy domu tego faceta, czasem ze sobą rozmawiali. Zdziwiło mnie to trochę, bo o tej godzinie zazwyczaj ludzie śpią.
-A która to była godzina?
-Gdzieś koło czwartej, może piątej nad ranem. Nie znam tych kolesi, ale z tego, co mi kumple opowiadali, ludzie wyglądający dokładnie jak tamta grupa wygonili ich z starej fabryki dywanów. Chcesz, to ci mogę napisać adres.
Wziął długopis i zapisał kilka słów na skrawku kartki. Kev podziękował i wyszedł.
Było już po dwudziestej trzeciej, gdy podjechał pod fabrykę, o której powiedział mu Jimi. Nie był do końca przekonany co do prawdziwości jego słów, ale trzeba sprawdzić każdy ślad. Wieczór był wyjątkowo ciepły, dlatego też Kevin miał na sobie jedynie jeansy i koszulę. Budynek był od dawna opuszczony. Wszystkie okna były powybijane a większość drzwi wyłamanych. Gdy kilka lat temu fabrykę zamknięto z powodu bankructwa firmy, ludzie włamywali się i rozkradali wszystko, co mogło im się przydać lub można było sprzedać. Dwa razy w swoim życiu Kev musiał tu przyjechać. Pierwszy raz, gdy jakiś ćpun próbował wyłudzić sto tysięcy dolarów za porwanie własnej siostry. Drugi raz był teraz.
Wyjął ze schowka swój rewolwer. Upewniwszy się, że są w nim wszystkie naboje, schował go do kabury przypiętej do pasa.
-Dalej, Kev, przecież tam nikogo nie ma.- powiedział sam do siebie, żeby dodać sobie otuchy.
Trzymając broń uniesioną, z lufą skierowaną w górę, wszedł do fabryki. Wszędzie panował mrok, musiał więc chwilę poczekać, aż jego wzrok przywyknie do ciemności. Gdy to się stało, ruszył w głąb.
Minął hall i wszedł do pomieszczenia, które kiedyś musiało być biurem albo sekretariatem.
-k****.- zaklął, gdy kopnął szklaną butelkę. Echo rozniosło dźwięk tłuczenia szkła po całym kompleksie.
-Witamy, panie poruczniku.
Światła rozbłysły blaskiem tak jasnym, że Kevin aż krzyknął i zasłonił oczy dłońmi, upuszczając broń.
Minęła chwila, zanim jego oczy znów przyzwyczają się do światła. Rozejrzał się. Wokoło niego stało dwanaście postaci. Wszystkie ubrane były w stare, lniane szaty. Wyglądali w nich jak jacyś Mnichowie.
-Kim jesteście?
-Panie Williams, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, nie słyszał pan o tym?- odparł jeden z mnichów, chudy, o greckiej karnacji.
-Pytam kim jesteście?- Kev powtórzył pytanie.
Chudy wyjął długi, rzeźnicki nóż. Światło odbiło się od jego ostrza. Niewątpliwie ten nóż był bardzo ostry.
-Ciężko to będzie panu wytłumaczyć. Zapewne i tak pan nie zrozumie.
-Zobaczymy.
Chudy spojrzał na niego i westchnął.
-Gdy Mojżesz wyprowadził lud żydowski z Egiptu, Faraon posłał za nimi pościg. Poprosił również największych kapłanów o pomoc. Wykonali oni prastary rytuał, który miał zrodzić dwanaście szczeniąt psa w ludzkich ciałach. Dwunastu ochotników pozwoliło się zabić, by rytuał doprowadzić do końca. Narodziłem się ja oraz pozostałych jedenastu wiecznych łowców, dzieci psa. Mieliśmy zabić wszystkich żydów, którzy uciekli z naszego narodu. Ich, oraz ich potomków. Na tym nie poprzestaliśmy. Zabijamy i kochamy zabijać. I idzie nam to naprawdę dobrze. Wciąż razem, wciąż młodzi i silni.
Ciął nożem. Kevin uchylił się jednak zbyt wolno. Ostrze rozcięło jego lewy nadgarstek.
-Pewnie chciałbyś poznać moje imię.
Kolejne cięcie, które pozostawiło krwawiącą szramę na policzku Williama.
-Przejmuję imię każdej swojej ofiary. Możesz mnie nazwać Hitlerem, Kennedym, Napoleonem. Jestem Juliuszem Cezarem i Marilyn Monroe, jestem zwykłym chłopem z czternastowiecznej polskiej wsi oraz japońskim samurajem. Nasz marsz śmierci trwa od ponad trzech tysięcy lat, i będzie trwać po stokroć więcej. Przelewaliśmy krew na frontach obu wojen światowych, walczyliśmy u boku aliantów podczas dnia D. Dzięki mnie Polacy wygrali bitwę pod Grunwaldem. To ja nauczyłem wszystkich dowódców, jak mają walczyć, by wygrywać, przelewając jak najwięcej krwi.
Kevin przykucnął i złapał za rewolwer. Wymierzył nim w Chudego.
-Stój w imieniu prawa- powiedział tak cicho, że nie był pewien, czy głos w ogóle wydobył się z jego ust.
Chudy roześmiał się i ciął jeszcze raz. Kevin odskoczył, potykając się o drewnianą belkę leżącą na podłodze. Padł plecami na ziemię.
Chudy stanął nad nim. Jego cień padał na twarz Kevina.
Kev nacisnął spust. Huk wystrzału ogłuszył go. Kula trafiła napastnika prosto w pierś, jednak chudy nawet nie drgnął. Kolejna kula trafiła go w bark, jednak ponownie nie dał po sobie poznać tego, że został raniony. Kolejne huki wystrzałów, każdy z nich trafił celu. Jedna z kul przeleciała przez ciało na wylot i zrobiła dziurę w zbiorniku wody wiszącym pod ścianą. Chudy jednak tylko się roześmiał. Kevin wystrzelił ostatni pocisk. Kula świsnęła obok lewego ucha napastnika i trafiła w przewody wiszące pod sufitem. Jeden z nich urwał się i z złowieszczym bzz zawisł nad chudym.
-To ci się na nic nie zda, Kevin.
Cięcie ostrego noża rozdarło koszulę i zostawiło głęboką ranę na piersi Keva. Porucznik oparł obie stopy na brzuchu chudego i pchnął z całej siły.
Przewód pod wysokim napięciem zaczepił się o kołnierz chudego. Ten krzyknął, co brzmiało bardziej jak skowyt psa niż krzyk człowieka, gdy kilkaset wolt przeszło przez jego ciało. Trząsł się przez chwilę, wykonując w powietrzu skomplikowany taniec, aż w końcu upadł na ziemię. Drgnął ostatni raz w konwulsjach i umarł.
Kevin zerwał się na równe nogi. Pozostała jedenastka zbliżała się już do niego. Każdy z nich miał w ręku nóż bardzo podobny do tego, który zostawił kilka ran na jego ciele.
Policjant spojrzał pod nogi. Po całej podłodze rozlała się już woda. Kostki jego oraz dzieci psa były zanurzone w wodzie. Modląc się, Kev wskoczył na krzesełko stojące pod ścianą. Stare drewno zajęczało w proteście, ale nie złamało się pod ciężarem porucznika.
Kev złapał za izolowany przewód zwisający z sufitu i szarpnął, wyrywając go jeszcze bardziej. Napastnicy chyba domyślili się, co zamierza zrobić, bo starali się dobiec do wyjścia.
-Nie ma mowy, sukinsyny.- warknął Kevin i włożył jeden koniec przewodu do wody.
Cała jedenastka krzyknęła głośno i upadła. Prąd przechodził przez ich ciała, wstrząsając nimi i powoli gasząc w ich życie.
Gdy upewnił się, że wszyscy już nie żyją, wyjął przewód z wody i ostrożnie postawił go na szafce wiszącej po jego prawej stronie. Ostrożnie zszedł z krzesła. Teraz, gdy już kabel pod napięciem był wyjęty, mógł bez obaw wyjść z pomieszczenia.
Wychodząc z fabryki, wciąż trząsł się ze zdenerwowania. Był pewien, że to koniec tych brutalnych morderstw i że ta sprawa już jest rozwiązana. Jednak jakaś cząstka jego umysłu mówiła mu, że jeszcze coś się wydarzy.
Jego serce podskoczyło mu do gardła, gdy zobaczył jedenaście postaci w szatach stojących wokół jego samochodu. Poczuł, że ktoś łapie go za ramię, a ostry jak brzytwa nóż dźgnął go delikatnie między łopatki.
-Mówiłem ci, że nie da nas się zabić.- szepnął mu do ucha Chudy.