[Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Jeżeli piszesz, malujesz, rysujesz, komponujesz... Podziel się tym z nami!
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Ekhart

Golden Forki 2015 - Zapowiedzi (zwycięstwo); Golden Forki 2011 - Dema (miejsce 1)
Posty: 447
Rejestracja: 28 maja 2010, 10:12
Lokalizacja: Midleton

[Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Ekhart »

Czasami zdarzy mi się coś napisać, więc się podzielę tym :p komentarze, oceny itd. bardzo mile widziane, w końcu na krytyce człowiek się uczy :p

Gatunek: Horror/Thriller
Rozmowa z Aniołem Śmierci

Autobus powoli, z jękiem starych hamulców zatrzymał się na przystanku. Drzwi otworzyły się z sykiem sprężonego powietrza. Przecisnąłem się między ludźmi i wydostałem się z pojazdu. Odetchnąłem z ulgą, wdychając w miarę świeże powietrze. Jazda autobusem wypełnionym ludźmi, przy ponad trzydziestostopniowym upale, to jedna z niewielu rzeczy, za którymi zdecydowanie nie przepadam. Drugą był brud i smród dużych miast. A Warszawa była właśnie takim dużym miastem.
Rozłożyłem małą, kieszonkową mapę i próbowałem znaleźć miejsce, w którym stałem. Za dobrze mi to nie szło. Nigdy nie potrafiłem dobrze czytać map. Postanowiłem więc zaczepić któregoś z przechodniów.
-Przepraszam.- powiedziałem do jakiegoś mężczyzny w średnim wieku, który szedł właśnie z swoją około czteroletnią córką.- Nie wie pan przypadkiem, jak dojść na ulicę…- zerknąłem na karteczkę, na której miałem zapisany adres-…Warszawską?
-Idziesz pan prosto, na pierwszym skrzyżowaniu w lewo. Potem w prawo i jesteś pan na Warszawskiej.- odpowiedział mężczyzna, przy okazji machając zamaszyście ręką i pokazując kierunek.
-Dziękuję.- odpowiedziałem.
Schowałem mapę do małej torby, którą miałem przewieszoną przez ramię i odwróciłem się.
-Hmm.- Westchnąłem.- Na skrzyżowaniu. Tylko, cholera, na którym?
Jakieś trzy metry dalej drogi krzyżowały się ze sobą. Następne skrzyżowanie było jakieś pięćdziesiąt metrów dalej.
„To chyba będzie pierwsze skrzyżowanie.”- pomyślałem. „A jak nie, to zawsze mogę się wrócić.”.
Poszedłem zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymałem. Pięć minut spaceru i znalazłem się na szukanej przeze mnie ulicy. Osiedle „Niedźwiadek” było chyba najbrzydszym miejscem, jakie miałem okazje zobaczyć w swoim dwudziestoośmioletnim życiu. Wszędzie walały się śmieci, każda ławka miała wyłamane deski, śmietniki- jeśli gdzieś były- albo leżały przewrócone, albo spopielone. Po chodnikach chodziły kilkuosobowe grupy łysych, ubranych w dres młodych. Włożyłem rękę do kieszeni i profilaktycznie zacisnąłem ją na małej puszce z gazem pieprzowym. Tak na wszelki wypadek.
„Piękny przykład polskiego społeczeństwa.”- pomyślałem.
Błądziłem przez dobre dziesięć, może piętnaście minut, zwracając uwagę wszystkich dresiarzy jakich napotkałem. Zawsze wtedy zaciskałem dłoń mocniej, próbując sobie w ten sposób dodać otuchy. W końcu udało mi się znaleźć ten budynek, do którego chciałem trafić. Blok mieszkalny, oznaczony numerem 57, był zdaje się najmniej zdewastowanym- albo niedawno odnowionym- blokiem w okolicy. Ściany pod oknami pełne były sprayowych napisów „HWDP” czy „Legia”, a czasem dłuższych wiązanek pełnych błędów ortograficznych. Trochę niepewnie wszedłem do budynku.
Klatka schodowa wyglądała nie lepiej, niż ściany na zewnątrz, z tą różnicą, że tutaj wszystko było napisane markerem, nie sprayem. Podszedłem do drzwi windy i nacisnąłem przycisk. Brak reakcji. Spróbowałem ponownie, z tym samym skutkiem. Szarpnąłem za drzwi, ale winda najwyraźniej nie była na parterze. Westchnąłem i zacząłem wchodzić na górę po schodach. Zanim doszedłem na czwarte piętro, zabrakło mi tchu w piersi. Przystanąłem na chwilę, żeby odpocząć.
Nacisnąłem dzwonek przy drzwiach do mieszkania numer 34. Brzęczenie rozległo się po całym mieszkaniu. Cichy trzask zamka i drzwi otwarła mi starsza pani, na oko sześćdziesięcioletnia.
-Witam.- powiedziałem.- Ja tu byłem umówiony na wizytę z medium.
-Ach, tak, proszę wejść.- kobieta odpowiedziała mi grubym, suchym głosem.
Uchyliła drzwi szerzej, żebym mógł wejść.
Wnętrze mieszkania było udekorowane różnymi obrazami przedstawiającymi krajobrazy. Największy z nich pokazywał Kościół Mariacki w Krakowie. Z kuchni wyraźnie dobiegał mnie zapach bigosu.
-Mateuszu!- staruszka zawołała.
-Tak?- ktoś odpowiedział.
-Możesz wyłączyć komputer i iść gdzieś na jakąś godzinę? Mam klienta.
Z pokoju wyszedł nastoletni, masywny chłopak. Nie wyglądał na zadowolonego z faktu, że musi wyjść z domu w taki upał. Ja sam bym wolał siedzieć teraz w swoim wentylowanym pokoju.
-Proszę za mną.- powiedziała staruszka i zaprowadziła mnie do salonu.
W pomieszczeniu znajdowały się tylko i wyłącznie dębowe meble. Dębowe regały pełne książek, dębowe biurko i dębowy, okrągły stół. Stał on na środku pokoju, przykryty ciemnopurpurowym obrusem. Madame Iwona postawiła na nim wysoką na dwadzieścia centymetrów szklana piramidę o osobliwej, jasnoszarej barwie, jakby była wypełniona dymem. Wszystkie okna były zasłonięte grubą, czarną kotarą. Wszędzie panował półmrok.
-W dzień kontakty ze zmarłymi ciężko się przeprowadza. Najodpowiedniejszy jest środek nocy.- powiedziała staruszka, siadając przy stole.- Oczywiście, noc powinna trwać tam, gdzie dana osoba zmarła.
-Dobrze się składa, ponieważ z tego co wiem, osoba, z którą chcę się skontaktować, zmarła w Brazylii. Tam, o ile się nie mylę, teraz jest noc.
-Proszę usiąść, panie…
-Tomasz Brown.- przedstawiłem się, podając staruszce dłoń i siadając naprzeciw niej.
-Madame Iwona. Nie jest pan Polakiem, prawda?
-Nie do końca. Jestem w połowie Amerykaninem. Urodziłem się w Stanach, ale moi rodzice wrócili tu zaraz po stanie wojennym.
-Dobrze.- odpowiedziała Madame.- Czym się pan zajmuje?
-Jestem dziennikarzem. Piszę artykuły dla gazet, zarówno Polskich, jak i Amerykańskich i Brytyjskich. W wielu historycznych czasopismach można przeczytać moje prace.
-Ciekawe. A kogo pan chciałby przywołać?
-Josefa Mengele.- odparłem prawie szeptem.
-Słucham?
-Josefa Mengele.- powtórzyłem głośniej- Anioła Śmierci z Auschwitz.
Madame Iwona westchnęła lekko przerażona.
-A dlaczego chce pan akurat jego?
-Chciałem dowiedzieć się kilku rzeczy odnośnie Oświęcimia i jego badań.
-Niech pan wie, że nie robię tego chętnie. I daję panu nie więcej, niż dwadzieścia minut. Taki zły duch nie może być w naszym świecie za długo. Wie pan, co by się stało, gdyby tutaj wrócił?
-To duchy mogą wracać? Do naszego świata?
-A pan myśli skąd się biorą nawiedzone domy? Niedoświadczeni ludzie przywołują ducha, a potem nie potrafią go odesłać. Taki duch zostaje. Wiele chce wrócić tam, skąd ich przyzwano, a że nie mogą, proszą ludzi o pomoc. Jednak oni zazwyczaj uciekają. Boją się stanąć naprzeciw kogoś, kto od lat nie żyje.
Odchrząknąłem i zapytałem:
-Czy będę mógł notować podczas seansu? Bo zdaje mi się, że powinienem trzymać panią za ręce.
-Bujda. Trzymanie rąk to tylko bajeczka. Spokojnie może pan notować co pan chce. Jeśli jest pan gotów, możemy zaczynać.
Wyjąłem z torby długopis i notatnik i ustawiłem przed sobą.
-Zaczynajmy.- powiedziałem.
Madame Iwona położyła dłonie na piramidzie i zaczęła szeptać coś pod nosem. Mówiła w jakimś dziwnym języku, nie rozumiałem ani słowa z tego, co wypowiedziała. Mijały długie minuty, a ja powoli zaczynałem podchodzić do całej tej sprawy bardziej sceptycznie. Nie wydarzyło się absolutnie nic. Już miałem zamiar podziękować i odejść, gdy w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciemniej, a piramida rozbłysła delikatnym, bladoniebieskim światłem.
Ogarnął mnie strach. Miałem nieodparte wrażenie, że w pokoju jest jeszcze ktoś poza nami. Czułem czyjąś obecność, słyszałem, jak oddychają. A przecież nikogo więcej tu nie było. Zacisnąłem nerwowo dłoń na długopisie, a po kręgosłupie przeszedł mi zimny dreszcz.
-Jesteście tu, prawda?- zapytała Madame Iwona.- Czy ktoś może mi pomóc?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległy się jakieś stłumione hałasy- tupoty setek butów, śmiechy, płacz dziecka. Mimowolnie zaczęły mi się trząść ręce, a w pokoju zrobiło się jakby chłodniej.
-Jesteście tu, prawda?- powtórzyła spirytystka.
Światło piramidy rozbłysło jaśniej, ukazały się w niej twarze ludzi. Czułem, jakby przez drzwi wpływały ich tu tuziny; jakby wypełniali oni każdy wolny centymetr w pomieszczeniu.
Dotarły do mnie głosy. Na początku brzmiały jak szelest liści rozwiewanych przez jesienny wiatr, jednak stawały się wyraźniejsze. Zdawało mi się, że słyszałem, jak ktoś mówił:
-…kierowcą i znam tą drogę… nie stanie… bezpiecznie na miejsce…
Z wierzchołka piramidy wydobył się odwrócony trójkąt blasku. Mogłem widzieć przez ten trójkąt, ale jednocześnie widziałem cienie i rozmyte sylwetki ludzi, chodzące wewnątrz. Pojawiła się twarz jakiegoś wychudzonego, starszego mężczyzny.
-Czego chcecie?
Jego głos brzmiał, jakby mówił przez grubą, szklaną ścianę.
-Potrzebujemy kontaktu z pewnym mężczyzną.
Twarz starca zmieniała położenie, jakby ktoś bawił się kamerą podczas kręcenia filmu. -Jak się nazywa ten mężczyzna?
-Josef.- powiedziała Madame Iwona- Josef Mengele.
Rozległ się krzyk, jęk i płacz kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Zatkałem uszy, ale to nie pomogło- jakby te dźwięki rozległy się wewnątrz mojej głowy.
-On jest zły!- starzec wykrzyczał, przeciągając każde słowo- On jest zły!- powtórzył.
-Wiem. Ale mimo wszystko chcę go widzieć.
Staruszek rozmył się, i przez chwilę widziałem cienie ludzi biegających w tę i z powrotem.
I wtedy zobaczyłem go. Blada twarz doktora Josefa Mengele, jego wysokie czoło i wąsik podobny do tego, jaki nosił Adolf Hitler. Wpatrywał się we mnie swoimi pozbawionymi wyrazu oczami. Jego mina wyrażała obojętność.
-SS-Hauptsturmführer?- zapytałem, lekko nerwowo.
Josef Mengele kiwnął tylko głową. Nie odezwał się ani słowem.
-Jeśli pan pozwoli, zadam panu kilka pytań. Pamięta pan swoje życie, prawda?
Kiwnął ponownie i powiedział łamaną polszczyzną:
-Owszem, pamiętam.
Otworzyłem swój notatnik i złapałem za długopis.
-Nad czym prowadził pan badania w Koncentrationkamp Auschwitz?
-Nad mnogimi ciążami. Chyba to wiecie. Wiele moich notatek zostało w obozie.
-Ma pan racje. Wiele. Ale nie wszystkie. Te co ważniejsze pan zabrał, prawda?
-Chyba nie próbujesz mi wmówić, że w waszych czasach wiecie mniej o karłach i bliźniętach, niż ja odkryłem?
-Nie wiem, od kiedy przeszliśmy na „ty”, ale dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nad czym naprawdę prowadziłeś badania w Oświęcimiu? Co było tak potrzebne Niemcom, że zamordowali tam tylu ludzi? Do jakich badań potrzebny był wam uran?
Myślałem, że to, co wiem chociaż trochę zaskoczy Mengele, lecz jego twarz ciągle wyglądała tak samo- jak beznamiętna maska.
„Czyżby po śmierci ludzkie twarze zamieniały się właśnie w takie maski bez wyrazu?”- pomyślałem
-Herr Hitler chciał stworzyć drogą medyczną Supersoldat. Superżołnierzy, których armia mogła by się oprzeć nawet amerykańskim bombom atomowym.- odparł mi po chwili SS-Hauptsturmführer.
-Przecież nawet teraz nie jest możliwe stworzenie człowieka idealnego. A co dopiero w czasach wojennych, kiedy technologia była o wiele gorsza! To przecież absurd!
-Gdybym miał pół roku więcej, wasza Polen, a nawet Związek Radziecki czy Amerika padłyby u niemieckich stóp. Ale wy, podludzie, przeciwstawiliście się nam. A nasz wspaniały przywódca Hitler nie wytrzymał. Ale Deutschland jeszcze zatriumfuje!
Twarz Anioła Śmierci zniknęła, a wraz z nią trójkąt światła. W pokoju jakby zrobiło się luźniej- jakby setki dusz wyszły drzwiami i oknami, zostawiając znów tylko mnie i Madame Iwonę.
Wstałem z krzesła i włożyłem notatnik do torby.
-Wierzy pan w to, co nam powiedział? O tych superżołnierzach?
-Nie wierzę. Coś takiego jest niemożliwe. Chyba doktor Mengele oszalał po śmierci.
-A ten uran? Czy rzeczywiście zwożono go do Oświęcimia?
-Ludzie starali się to zatuszować, ale to prawda. Podejrzewam jednak, że próbowali znaleźć sposób na szybkie i bolesne uśmiercanie ludzi na otwartym terenie.- westchnąłem- Albo też chcieli stworzyć jakąś broń, nie wiem, jakiś pistolet strzelający uranową amunicją.
-W każdym bądź razie chyba się tego nie dowiemy.- odpowiedziała spirytystka, odsłaniając zasłony okien. Czarne chmury kłębiły się nisko na niebie.- Chyba będzie padać.
-Nie zapowiadali deszczu na dzisiaj.- odparłem, zarzucając torbę na ramię. Wyjąłem portfel i wręczyłem Madame Iwonie trzy pięćdziesięciozłotowe banknoty.- Jeszcze raz dziękuję za seans. Dużo mi nie pomógł, ale na pewno jest to niezapomniane przeżycie.
Założyłem buty i wyszedłem z mieszkania. Idąc powoli schodami w dół, ciągle myślałem o tym, co usłyszałem.
„To absurd. Superżołnierze. Phi. Coś takiego można zobaczyć tylko w amerykańskich filmach.”
Wyszedłem przed blok. Faktycznie, zanosiło się na niezłą ulewę. Wiatr wiał, rzucając gazetami i jednorazowymi reklamówkami na ulice i drzewa.
Potarłem ręce, żeby choć troszkę się ogrzać i już miałem iść na przystanek, kiedy piorun trafił w blok numer 57. Z góry spadła antena, którą zerwała błyskawica. Twardy, metalowy koniec trafił wprost między moje łopatki. Nie czułem bólu- mój kręgosłup został natychmiast zerwany. Straciłem czucie w całym ciele. Osunąłem się na chłodny asfalt, padając twarzą w własną krew.
W moich myślach rozległ się niczym eksplozja głos Josefa Mengele:
-Nikt nie będzie drwił z SS-Hauptsturmführera.
Powieki stały się strasznie ciężkie, a ja nagle poczułem się senny. Zamknąłem oczy…

Dla posiadaczy dA: zapraszam na http://101001101.deviantart.com tam jest reszta opowiadań. Ustawiony jest mature content, więc bez konta raczej nie przeczytacie. Jak będą komentarze, dodam resztę, żeby nie doublepostować.
No matter how tender, how exquisite… A lie will remain a lie.
Awatar użytkownika
Jazzwhisky
Posty: 4332
Rejestracja: 13 kwie 2006, 21:45
Kontakt:

Re: [Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Jazzwhisky »

Tak z konstruktywnych uwag - zwłaszcza na początku tekstu drażnią zbędne upiększacze i epitety: "z jękiem starych hamulców", "z sykiem sprężonego powietrza", "wdychając w miarę świeże powietrze", "z swoją około czteroletnią córką" "profilaktycznie zacisnąłem ją", numeracje bloków, cyferki na banknotach itd. itp., po prostu w takim natężeniu wygląda to nienaturalnie, zwłaszcza, że często informacja jest powtórzona (profilaktycznie - a zaraz: na wszelki wypadek) albo tyczy się zjawiska, którego dodatkowo opisywać nie trzeba (naturalne jest, że wchodzi się na górę po schodach i że tchu braknie właśnie w piersi).
Przesadne, ciągłe opisywanie nieistotnych szczegółów w ten sposób wywołuje efekt odwrotny, czytelnik przyzwyczaja się, jego czujność zostaje uśpiona, a gdy chcesz zwrócić uwagę na jakiś element trochę brakuje do tego środków, wszystko zlewa się w taką niepotrzebnie jednorodną papkę.

A poza tym jest fajnie - jest pomysł, jest wstęp, chciałoby się trochę głębszego rozwinięcia, ale rozumiem, że to wszystko bardziej dla treningu niż chwały. Swoją drogą - na twoim miejscu napisałbym jednak coś w lżejszej tematyce, porywając się na ciężkie tematy warto mieć już dopracowany warsztat.

P.S. No, ale z upadkiem we własną krew przesadziłeś! =]
Nasz discordowy czat, 24h/d - https://discord.gg/4GG85kr
Awatar użytkownika
Ekhart

Golden Forki 2015 - Zapowiedzi (zwycięstwo); Golden Forki 2011 - Dema (miejsce 1)
Posty: 447
Rejestracja: 28 maja 2010, 10:12
Lokalizacja: Midleton

Re: [Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Ekhart »

Dzięki za komentarz Jazz, przy przyszłych opowiadaniach postaram się poprawić te błędy ;) a teraz kolejne opowiadania (rozbite, po sztuce na post). Najpierw "Zjawa".

Zjawa


Ten dzień był pogodny i ciepły. Słońce świeciło nieustannie, nie będąc nawet na chwilę zakrywane chmurami. Czasem tylko delikatny, chłodny wiaterek wiał z północnego zachodu.
Joe Golvyfer leżał na kocu i łapał promienie słońca. Miał na sobie tylko kąpielowe szorty. Trochę piachu wplotło się w jego długie na półtorej cala, czarne włosy. Jasne ziarna piasku z daleka wyglądały jak duży łupież.
Niedaleko koca siedział dziesięcioletni chłopiec, ubrany w krótkie spodenki, białą koszulkę i klapki. Na głowie miał zieloną czapkę z daszkiem. Skupiał się na zbudowaniu piaskowej fortecy, która mogłaby przeciwstawić się morskim falom. Używał wszystkiego co znalazł, by umocnić mury zamczyska- muszelek, kamieni, patyków czy nawet kapsli po butelkach Heinekena i Budweisera.
-Tato, pomóż mi z tym zamkiem.- powiedział, gdy kolejna fala podmyła mury jego zamku.
Joe podparł się na łokciu i spojrzał na budowlę syna, zasłaniając się dłonią od słońca.
-W złym miejscu zacząłeś- odpowiedział.
-Przecież jak tu przyjechaliśmy, to woda była o, tam daleko.
-Ale wtedy był odpływ.
-No tato! Chodź mi pomóc!
-Timmy… przez cały tydzień ciężko pracowałem. Daj mi trochę odpocząć. Chciałem skorzystać z pierwszego tak ciepłego dnia w roku.
Mały Timmy spojrzał w ziemię ze smutkiem.
-Mama zawsze mi pomagała.- powiedział cicho, jednak Joe doskonale to słyszał.
-Timmy, mamy już nie ma. I nie wróci- słowa z trudem przeszły przez gardło Joego.
„To już miesiąc.”- pomyślał ze smutkiem. Jego syn przyjął śmierć matki zdecydowanie dzielniej, niż on sam. Ta strata odbiła się na psychice małego Timmy’ego, czasem miał duże huśtawki nastrojów- najczęściej wybuchał głośnym płaczem, czasem krzyczał i rzucał wszystkim, co miał pod ręką. Joe doskonale go rozumiał. Gdy dowiedział się, że jego żona Susan nie żyje, przez pięć dni nie spał. Leżał wtedy na łóżku odwrócony bokiem do miejsca, gdzie zawsze ona sypiała i płakał przez całą noc, nawet, gdy zabrakło mu łez. Teraz wciąż na samą myśl o Susan chciało mu się płakać.
Joe podniósł się z koca i podszedł do chłopca.
-Chodź, razem postawimy taki zamek, że nawet sztorm go nie zniszczy.
Pamiętał doskonale, jak dwóch policjantów w cywilnych ubraniach przyszło do niego, by powiedzieć tylko, że jego Suzie, ta sama, która zaledwie trzy godziny wcześniej podawała mu jego ulubione spaghetti risotto, nie żyje. A on zapytał, jak umarła.
-Był wypadek. Maska samochodu jadącego z naprzeciwka przecięła ją od obojczyka po biodro.- powiedział wtedy jeden z nich, z wręcz kojącym spokojem w głosie.
Siedział wtedy całą noc na łóżku, nie mogąc zmrużyć oka. Nasłuchiwał, z nadzieją, że na podjazd wiedzie ich volvo, rocznik 94, a Susan otworzy drzwi ich domu i zawoła „kochanie, już jestem!”.
Do tej pory miał przed oczyma jej ciało. Widział je dwa razy: podczas okazania zwłok dzień po wypadku, oraz przed pogrzebem. Widział jej pełne usta, lekko zadarty noc i długie, ciemne włosy. Spełnił jej ostatnią wolę i kazał ją spalić. Urna z jej prochami stała na kominku w salonie, zaraz obok ich ślubnego zdjęcia. Ten układ miał mu przypominać, jak kruche jest szczęście.
Pomógł Timmy’emu usypać górę z piasku i zaczęli razem formować najpiękniejszy zamek, jaki świat kiedykolwiek widział.


Dzień chylił się już ku zachodowi. Joe i Timmy budowali razem przez trzy godziny, zabezpieczając swój piaskowy fort jak najlepiej mogli. Ich budowla stała dumnie, zaledwie metr od wody.
-Widzisz?- Powiedział Joe, opierając ręce na biodrach- Ocean boi się nawet zbliżyć, taki zamek zrobiliśmy.
-Nie, to przypływ się skończył, tato- odparł chłopiec.
Joe dał mu lekkiego kuksańca w bark.
-Chodź, musimy się zbierać.
-Już? Przecież dopiero, co tu przyjechaliśmy.
-Dopiero?- Parsknął Joe- Przyjechaliśmy o drugiej, a jest...- spojrzał na srebrny zegarek, który Susan podarowała mu na dziesiątą rocznicę ślubu-...ósma.
Timmy zrobił smętną minę i spojrzał w piach pod swoimi stopami.
-No, ruchy- jego ojciec dał mu kolejnego kuksańca.
Mały potarł ramię i wykrzywił twarz w udawanym grymasie bólu. Westchnął i skierował się do samochodu. Przeszedł kilka metrów, nim zdał sobie sprawę, że Joe stoi w miejscu.
-Tato, co się stało?- zapytał.
Joe jednak nie usłyszał pytania. Na klifie, kilkaset metrów dalej stała kobieta. Nie widział jej dokładnie, ale wiedział, że ma takie same włosy i jest tak samo zbudowana, jak Susan. I ubrana była w taką samą sukienkę w kwiaty jak jego żona w dniu, w którym umarła.
-Joe…- usłyszał cichy szept.
To była Suzie! Ale wiedział, że to niemożliwe. Susan była martwa od miesiąca, a trup nie wszedłby na klif i nie stałby tam metr od jego krawędzi.
Jednak Joe jakimś cudem wiedział, że tam, ponad dwieście pięćdziesiąt metrów dalej stoi jego żona. Że pojawiła się, by znów być z nim, tym razem na zawsze.
Zrobił krok w przód. Kobieta zrobiła to samo. Joemu zdawało się, że widzi palce jej stóp, wystające za krawędź przepaści. Kobieta rozłożyła ręce na boki, a Joe zdążył tylko powiedzieć ciche „Nie…” zanim skoczyła.
Jej lot trwał niewiele ponad sekundę. Upadła na ostre skały, trzydzieści metrów niżej. Starszy Golvyfer mógłby przysiąc, że słyszał ciche łup, jakby ktoś upuścił arbuza na ziemię. Albo jakby śliczna, młoda dziewczyna skoczyła z klifu na skaliste dno.
-Tato!
-Już, już idę- odparł Joe, do którego nagle wróciło poczucie rzeczywistości.
-Nad czym się tak zamyśliłeś?- zapytał mały, gdy wsiedli do samochodu.
-Nad niczym. Po prostu wydawało mi się, że… wydawało mi się, że kogoś widziałem.
-Kogo?- Timmy spojrzał zaciekawiony w stronę klifu.
-Nikogo takiego.
Joe przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał z plaży swoim autem.


Joe zamknął po cichu drzwi sypialni Timmy’ego. Mały usnął szybko, nawet nie oglądając wieczorem „The Simpsons”. Zszedł po schodach wykładanych czerwono-niebieską wykładziną. W salonie siedział Jurij, jego przyjaciel.
Jurij pochodził z Rosji. Poznali się z Joem dwa lata temu, gdy oboje byli na rozmowach kwalifikacyjnych w tej samej firmie. W oczekiwaniu, aż sekretarka wywoła któregoś z nich, zaczęli ze sobą rozmawiać. Szybko okazało się, że mają wspólne zainteresowania- terenowe samochody, wspinaczka górska i narciarstwo.
Jurij miał krótko strzyżone blond włosy i stalinowski wąsik. Był znacznie wyższy od Joego, i lepiej zbudowany. Ubrany był w podarte jeansy i czerwoną koszulkę z Che Guevarą.
Joe przyniósł dwie puszki piwa i dał jedną Jurijemu. Obie otwarły się z cichym syknięciem.
-Więc co tam słychać?- Zapytał Jurij, spijając łyk Carlsberga.
-W sumie nic nowego.
Jurij postawił puszkę na szklany stolik i westchnął.
-Coś się stało, prawda?- Powiedział stanowczo- Zakład ubezpieczeniowy nie chce wypłacić odszkodowania za Suzie?
-Nie, nie o to chodzi.
-Więc o co?
Joe ukrył twarz w dłoniach i zamilkł.
-Dzisiaj zdawało mi się, że ją widziałem. Na plaży.
-Wiesz dobrze, że nie mogłeś jej widzieć. Ona nie żyje.
-Nie musisz mi tego przypominać. Jestem pewien, że to była ona. Rozumiesz? Po prostu czułem, że to Sue.
-Rozmawiałeś z nią?
Joe pokręcił głową.
-Nie. Nie widziałem jej nawet z bliska. Ona stała na klifie. Ale wiem, że to była ona. Ta sama sylwetka, nawet ubrana była tak samo, jak wtedy…
-A co robiła na tym klifie?
-Stała kilka minut, a potem… skoczyła.
Jurij znowu westchnął.
-Nie zrozum mnie źle, ale myślę, że powinieneś udać się do jakiegoś psychologa. Przez miesiąc dzielnie znosiłeś to, że jej nie ma, ale najwyraźniej teraz… przemyśl to, dobrze?
Joe nic nie odpowiedział. Kiwnął jedynie twierdząco głową.
„Może rzeczywiście przyda mi się pomoc?” –pomyślał.
Dopili piwa w absolutnej ciszy. Jurij wyszedł przed dziesiątą.
Joe zamknął drzwi na klucz i wszedł na piętro, do łazienki. Odkręcił kurek i pozwolił lecieć przez chwilę wodzie z prysznica. Rozebrał się i wszedł do kabiny prysznicowej.
Stał bez ruchu pod strumieniem ciepłej wody. Ciągle nie mógł się pogodzić ze stratą Sue. A po dzisiejszym dniu jego rozpacz jedynie wzrosła.
Zmył z siebie brud całego dnia i wyszedł z łazienki. Owinął ręcznik wokół pasa. Gdyby przed wyjściem spojrzał w lustro, dostrzegłby, że ktoś na jego zaparowanej powierzchni napisał palcem jego imię.
Jego pokój był skromniej umeblowany. Przy oknie stało dwuosobowe łóżko z mahoniu, okryte bladoniebieską pościelą. Naprzeciw łóżka stała trzydrzwiowa szafa. Wisiało tam również duże lustro. Ściany koloru kremowego były praktycznie gołe, nie licząc dużego portretu Susan, namalowanego przez ulicznego artystę na Moście Karola w Pradze, ponad trzy lata temu.
Joe otworzył szafę. Wciąż były tam ubrania jego żony. Sam nie wiedział dlaczego. Może z obawy, że gdy je wyrzuci, ona przyjdzie do niego i powie z wyrzutem, że jest na niego wściekła, bo wywiózł na śmietnik jej ulubioną sukienkę.
Wyjął czystą pidżamę i włożył ją na siebie. Mokry ręcznik rzucił w kąt. Suzie nigdy tego nie lubiła.
Ale Suzie była martwa od ponad miesiąca
Położył się na łóżku i obrócił na bok. Przez chwilę wpatrywał się w zdjęcie stojące na szafce nocnej, na którym on, Susie i Timmy stali przy wieży Eiffela. Mógłby teraz przysiąc, że widzi jej odbicie w szklanej ramce na fotografię.
-Cześć, Joe.
Joe zacisnął mocno powieki. „To tylko wyobraźnia.”- pomyślał.
Czuł jednak, że nie jest sam w pokoju. Ktoś był tu poza nim. I to go przerażało.
-Kochanie…- powiedziała Sue, a Joemu wydawało się, jakby wyszeptała to nad jego uchem.
Materac zapadł się za nim, zupełnie, jakby ktoś na nim usiadł. Zebrał w sobie całą odwagę i odwrócił się.
Mimo tego, że spodziewał się, co zobaczy, to widok jego żony, która powinna teraz spalona być w urnie na jego piecyku, zmroził krew w jego żyłach. Susan siedziała spokojnie na krawędzi jego łóżka, uśmiechając się do niego. Była blada, jej pełne usta zsiniały, a ten blask jej zielonych oczu, który kiedyś go zauroczył, wyparował. Jej sukienka była wyblakła, widział też na niej pas w kolorze zaschniętej krwi.
-Susan?
Sue pochyliła się nad nim.
-Hej, kochanie- szepnęła.
-Susan… co ty tu robisz? Przecież jesteś martwa… to nie możesz być ty.
-Ależ to jestem ja. I jestem bardziej żywa niż kiedykolwiek.
Jakby chcąc potwierdzić swoje słowa, pochyliła się jeszcze niżej i pocałowała go. Joe czuł się, jakby ktoś włożył mu do ust sopel lodu. W ogóle nie przypominało to jego pocałunków z Suzie, gdy jeszcze żyła. Jej ślina smakowała żółcią i rozkładem, a na jej języku Joe czuł drobne ziarnka ziemi. Złapał ją za lodowate ramiona i odepchnął od siebie.
-Nie kochasz mnie?- zapytała.
Joe jednak nie odpowiedział. „To musi być zły sen. To na pewno jest koszmar. Zwykły, cholerny koszmar.”. Uszczypnął się w ramie. Zabolało. „Cholernie rzeczywisty koszmar.”.
Wstał z łóżka i zaczął krążyć po pokoju. Susan w kółko powtarzała pytanie, jednak on ją ignorował.
Sue podeszła powoli do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Wzdrygnął się, czując przenikliwy chłód bijący z jej ręki. Zdecydowanie była za zimna, by być żywa.
-Kim ty jesteś?
-Kochanie, nie poznajesz? To ja, twoja kochana Susan, twoja żona.
-Moja żona nie żyje od miesiąca. Wyglądasz jak ona, mówisz jak ona, ale nią nie jesteś! Także wynoś się z mojego domu, zanim zadzwonię na policję!
Suzie puściła jego ramie i odeszła kilka kroków do tyłu.
-Sam zobacz, że to ja.- powiedziała i złapała za koniec swojej sukienki. Podciągnęła ją do góry, odsłaniając swoje blade uda. Nie spuszczając oczu z Joego zdjęła ją z siebie i stanęła przed nim naga.
Jej całe ciało było blade jak u trupa. Od obojczyka do biodra ciągnęła się rana szeroka na dwa centymetry. Joe widział przez nią połamane żebra i pocięte wnętrzności Susan. Kawałek jej jelita cienkiego wystawał z rany i zwisał jak jakiś dziwny kolczyk. Coś, co Joe z początku uznał za odbicia światła od jej płuc, okazało się stadem białych robaków, które wiły się i pożerały ją od środka. Na ten widok żołądek Joego zacisnął się mocno. Joe odwrócił się na bok i zwymiotował kolację i Carlsberga na podłogę. Otarł usta rękawem i odwrócił się plecami do niej.
-Nie chcesz na mnie patrzeć? Nie kochasz mnie już?
-Kocham…
-Więc czemu nie odwrócisz się do mnie? Dlaczego nie powiesz mi tego prosto w twarz?
-Susan, jesteś martwa! Po miesiącu od własnej śmierci przychodzisz do mnie, a ja nie wiem dlaczego, i przede wszystkim, jak.
-Po śmierci życie się nie kończy. Ono się wtedy dopiero zaczyna.
-Dlatego tu jesteś? Wstałaś z grobu tylko po to, żeby mi powiedzieć, że moje życie jeszcze się nie zaczęło?
-Nie.
-Więc dlaczego tu przyszłaś?
-Żeby cię zabrać. Ciebie i Timmy’ego.
-Zabrać gdzie?
-Do siebie. Na drugą stronę.
Joe odwrócił się i spojrzał na nią ze strachem.
-Co przez to rozumiesz?
Susan nic nie odpowiedziała. Podeszła do niego i przytuliła go do siebie. Była tak zimna, że Joe zaczął po chwili cały dygotać, a z jego ust wydobywała się para.
-Sue… puść mnie. Zimno mi…
Jednak Sue tylko uśmiechnęła się do niego i przytuliła go jeszcze mocniej.
-Sue… ja zamarzam… Sue…
Zaczął się szarpać, ale nie mógł się wydostać z jej uścisku. Nadepnął jej mocno na stopę, ale ona prawie wcale nie rozluźniła uścisku. Złapał ją za łokcie i próbował oderwać je od swojego ciała. Skupił w tym całą swoją siłę.
Ręce Susan powoli zaczęły wypuszczać ciało Joego. Joe wyślizgnął się z jej uścisku i odepchnął ją na ścianę. Niewiele myśląc rzucił się w stronę drzwi. „Mój Boże, moja własna żona chce mnie zabić.”.
Zbiegł po schodach, modląc się, żeby Timmy nie wyszedł na korytarz. Co Sue mogła zrobić ich synowi?
-Joe, nie uciekaj przede mną!- usłyszał jej wołanie zaraz za sobą.
Wparował do kuchni i złapał za pierwszy nóż, jaki napotkała jego dłoń. Odwrócił się i stanął naprzeciw swojej żony.
Suzie wbiegła do środka zaraz za nim. Jej skóra zmieniła barwę- wyglądała teraz, jakby była zrobiona z lodu. Na jej twarzy malował się wyraz wściekłości. Joe, stojąc dwa metry od niej, czuł przenikliwy chłód, który bił od niej.
-Nie podchodź do mnie.- powiedział wysokim głosem. Starał się tego po sobie nie pokazywać, ale był śmiertelnie przerażony.
Sue nie posłuchała go jednak. Podeszła dwa kroki do niego.
Joe pchnął na ślepo, wbijając ostrze noże w brzuch Susan. Od jej ciała odpadł kawałek lodu. Nie zatrzymując się ani na krok znów spróbowała przytulić Joego. Oboje upadli na ziemię.
Joe oparł kolana o ciało Sue i pchnął z całej siły, zrzucając ją z siebie. Skoczył na nogi i podszedł do kuchenki gazowej. Złapał za zapalniczkę, której używał do jej odpalania. „Jeśli jest z lodu, to ogień powinien ją trzymać z daleka”- pomyślał. Zapalił zapalniczkę i wyciągnął rękę, w której ją trzymał, w stronę Susan.
-Nie ruszaj się.- powiedział.
-Odłóż tą zapalniczkę. Chcę po prostu, żebyśmy byli razem.
-Nie, Susan. Ty chcesz mnie zabić!- krzyknął, jednocześnie szukając w szufladzie za plecami zapałki do grilla. „Boże, żebym tylko ją znalazł.”.
-Chcę ci dać nowe życie.- odparła i zrobiła krok w jego stronę. Joe cofnął się trochę.
„Jest!”- pomyślał, gdy jego dłoń trafiła na plastikową buteleczkę. Wyjął ją z szuflady i odkręcił.
-Susan, proszę cię. Odejdź i już nie wracaj. Nie chcę być z tobą. Jesteś martwa, a ja wciąż jestem żywy, i chcę żyć, póki mój czas nie nadejdzie. Obiecuję ci, że kiedy umrę, będziemy razem po „drugiej stronie”. Tylko teraz odejdź.
-Nadszedł twój czas, Joe. Nie odejdę stąd bez ciebie.
-W takim razie nie mam wyboru. Wybacz.
Joe trysnął strumieniem rozpałki w ogień zapalniczki. Ciecz od razu zapłonęła, a język ognia trafił Susan prosto w twarz. Krzyknęła z bólu i padła na kolana. Płonąca rozpałka ciekła po jej policzkach i gardle, spalając ją od góry. Przez dwie minuty rzucała się na boki w konwulsjach, gdy płomienie powoli topiły jej lodowe ciało. W końcu upadła na brzuch i znieruchomiała. Płomienie tańczyły na jej ciele, woda spływała na posadzkę. Kolejna minuta minęła, a z niej nie pozostało już nic.
Joe odłożył rozpałkę i zapalniczkę i złapał za szmatkę. W chwili, gdy zaczął wycierać wodę, do kuchni wszedł Timmy.
-Co się stało, tato?- zapytał, przecierając oczy.
-Nic takiego. Rozlałem po prostu trochę wody.


Dwa tygodnie później sprzedali dom i przeprowadzili się na drugi koniec miasta. Po miesiącu Joe zmienił pracę. Spotkał też Jane, z którą umawia się raz na jakiś czas. Zaoszczędził trochę pieniędzy i kupił za nie miejsce na cmentarzu, gdzie pochował prochy Sue. Odwiedzał jej grób średnio raz w miesiącu. Zawsze wtedy miał ze sobą zapalniczkę i rozpałkę do grilla. Tak na wszelki wypadek.


Joe odłożył książkę na szafkę nocną i zgasił lampkę nocną. Elektroniczny zegarek, stojący obok zdjęcia jego, Suzie i Timmy’ego wyświetlał na zielono godzinę drugą siedemnaście w nocy. Zerknął jeszcze na zdjęcie, tak dobrze widoczne w pełni księżyca.
Dwa lata już minęły, odkąd ona nie żyła. Nie pojawiła się ani razu, odkąd spalił jej lodowatą zjawę w kuchni starego domu. Joe zaczął nawet powoli wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło.
Odwrócił się na drugą stronę i przytulił się do śpiącej Jane. Pobrali się niemal półtorej roku temu, i w ich związku układało się bardzo dobrze. Timmy, który z początku był bardzo niechętny i niemiły dla swojej nowej mamy bardzo szybko się do niej przekonał.
Zanim jeszcze położył rękę na jej ramieniu, zorientował się, że coś jest nie tak. Jej włosy nie były ciemnobrązowe, tylko blond. Gdy tylko jego ręka dotknęła jej łokcia, wiedział, że to nie Jane.
Suzie odwróciła się do niego. Uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
-Kochanie, już od dzisiaj będziemy znowu razem. Na wieczność.
No matter how tender, how exquisite… A lie will remain a lie.
Awatar użytkownika
Ekhart

Golden Forki 2015 - Zapowiedzi (zwycięstwo); Golden Forki 2011 - Dema (miejsce 1)
Posty: 447
Rejestracja: 28 maja 2010, 10:12
Lokalizacja: Midleton

Re: [Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Ekhart »

I kolejne, E-mail. Kumpel zapytał, czy jestem w stanie napisać opowiadanie mające mniej niż 100 słów - zmieściłem się w 98 ;)
E-mail


Na monitorze jego komputera pojawiło się okienko z informacją o nowym e-mailu. Przyszła wiadomość od Mary. Wysłała mu swoje zdjęcie. Wpatrywał się w nie przez chwilę, zafascynowany jej urodą. Zamknął oczy i dotknął swoimi ustami miejsca, gdzie wyświetlały się jej.
Próbował je oderwać od ekranu, ale one przywarły. Szarpnął mocniej, wywołując jedynie ból. Jego twarz powoli wnikała w monitor, centymetr po centymetrze. Próbował się oderwać, lecz bezskutecznie. Szybko jego cała głowa została wessana, a w chwilę potem szyja i ramiona.
Gdy tylko stopy zniknęły w ekranie, komputer sam się wyłączył, a po jego właścicielu nie został nawet ślad.
No matter how tender, how exquisite… A lie will remain a lie.
Awatar użytkownika
Ekhart

Golden Forki 2015 - Zapowiedzi (zwycięstwo); Golden Forki 2011 - Dema (miejsce 1)
Posty: 447
Rejestracja: 28 maja 2010, 10:12
Lokalizacja: Midleton

Re: [Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Ekhart »

Czwarte, zainspirowanie piosenką Metallici - Ride the Lightning. Uważam za nie do końca udane opowiadanie, ale mimo to zamieszczam. BTW to, co postać (która jest prawdziwa) sądzi o kobietach to nie jest moje zdanie. Potrzebowałem po prostu motywu.

Przejażdżka na Błyskawicy


Floryda, 23-01-89
Nie wiem, która jest godzina, ale już zaczęło świtać, więc nie może być wcześnie. Dzisiaj ostatni raz dadzą mi zobaczyć świat. A jutro mnie zabiją.


Odłożyłem zeszyt i pióro na szafkę. Co więcej miałem napisać? Nie czuję się winny. Wręcz przeciwnie, ocaliłem wielu mężczyzn. Kobietom nie można ufać. Gdyby nie to, że policja jest tak ślepa, kontynuowałbym swoje dzieło zbawienia. Ale te bezmózgi nie rozumieją, że zesłał mnie sam Bóg, abym naprawił to, co on sam zrobił.
Zdaje się, że tylko William mnie rozumie. Chociaż, nie jestem tego pewien. Federalnym nie można ufać.
Położyłem się na pryczy. Jezu, mam nadzieję, że w niebie mają wygodniejsze łóżka. Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się. Nic nie żałowałem. Szkoda tylko, że Lenz przeżyła. Gdybym tylko miał okazję ją wykończyć…
Wspominanie przerwał mi stukot butów na posadzce. Stuk, stuk drewnianych obcasów półbutów strażnika. Stuk, stuk… i cisza. Zatrzymał się przy mojej celi.
-Bundy, Theodore. Pod ścianę, plecami do drzwi. Ręce na kark- powiedział stłumionym głosem.
Chyba jest chory.- pomyślałem.
Zwlekłem się z pryczy i wykonałem rozkaz. Ciężka metalowa zasuwa z zgrzytem zwolniła zamek i strażnik wszedł. Złapał moje ręce i wykręcił je. Poczułem chłód kajdanek, gdy zaciskał je na moich nadgarstkach.
-No, Bundy. Chodź, ostatni raz zobaczysz słońce.
Złapał mnie za ramię i wyprowadził z celi. Musiałem chwilę poczekać, aż zamknie za mną ciężkie drzwi. Klął przy tym jak szewc.
-Nie ładnie tak przeklinać- powiedziałem.
W odpowiedzi usłyszałem jedynie „stul pysk” i kolejną wiązankę brzydkich słów, gdy zamek się zaciął. Strażnik mocował się z nim przez chwilę, aż w końcu głośne klang zapadki powiedziało nam, że odniósł sukces.
-Powinni wymienić te cholerne zamki- warknął, ocierając pot z czoła- Ale oczywiście nowe samochody dla polityków są ważniejsze. Banda złodziei.
-Zawsze mówiłem, że polityka to nic innego, jak legalne złodziejstwo.
-Stulisz wreszcie ten pysk, czy mam ci w tym pomóc?- strażnik złapał za pałkę przyczepioną do jego paska.
W ciszy szliśmy po schodach i korytarzach więzienia stanu Floryda, mijając co jakiś czas strażników robiących obchód albo prowadzących więźniów. John Timber, skazany na piętnaście lat za zabicie własnej córki. Brian O’Neil, dwadzieścia pięć lat za gwałt i brutalne pobicie. No i oczywiście ja, Ted Bundy, skazany na śmierć za wielokrotne zabójstwa, często na tle seksualnym.
Wyszliśmy przez metalowe drzwi na spacerniak. Inni strażnicy, na drugim końcu placu, próbowali rozdzielić właśnie grupkę więźniów, którzy się ze sobą bili. W ruch poszły pałki i gaz obezwładniający. Inni więźniowie grali w piłkę nożną i koszykówkę, a niektórzy po prostu spacerowali.
-Masz pół godziny- powiedział strażnik.
Zacząłem sobie chodzić w kółko po małym placyku, delektując się każdym oddechem. Wysoko na niebie słońce zostało przykryte czarną chmurą.
Jasna, utracona siła- pomyślałem.
-No to sobie słonka nie pooglądasz- zakpił strażnik.
Nie zwróciłem na niego uwagi. Wolałem pożegnać się ze światem. W końcu jutro o tej porze będę już prawdopodobnie martwy.
Po dłuższej chwili strażnik podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.
-Twój czas minął- powiedział.
Wróciliśmy do budynku. Nie zaprowadził mnie jednak do celi. Szliśmy długim korytarzem. Jedna ze świetlówek się spaliła i korytarz tonął w półmroku.
Wprowadził mnie do pokoju przesłuchań. Usiadłem sobie spokojnie na krześle. Chwilę sobie siedziałem, gwiżdżąc pod nosem Heartbreak Hotel Presleya. Nie minęło więcej, niż pięć minut, a wszedł William Hagmaier.
Był jak zawsze ubrany w stylowy, drogi garnitur szyty na miarę. Był dość wysoki, dobrze zbudowany ale trochę chudy. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Część jego siwych włosów już powypadała, tworząc dwa zakola na jego głowie.
-Cześć, William- powiedziałem.
William usiadł naprzeciw mnie i położył ręce na blat stołu. Odchrząknął i odpowiedział:
-Witaj, Theodore. Jak się dzisiaj masz?
-Czuję się tak, jakbym jutro o tej porze miał być martwy- odparłem.
William odchrząknął jeszcze raz.
-Widzę, że humor cię nie opuszcza.
-Nie opuszcza. I nie opuści. A co u ciebie?
-Nie o mnie mamy rozmawiać, tylko o tobie. Jutro masz zostać zgładzony, a ja muszę
wiedzieć jeszcze kilka rzeczy. Gdzie ukryłeś ciało Anne Marie Burr?
-Nie wiem o czym mówisz.
-Dobrze wiesz, o czym mówię. Zabiłeś tą małą dziewczynkę, prawda? Gdzie są jej zwłoki.
-Nie zabiłem jej. Już ci tyle razy mówiłem, że pierwszą osobą, którą zabiłem była Lynda Healy. Wcześniej tylko była Lenz, ale niestety przeżyła.
-„Niestety przeżyła”- powtórzył za mną- Człowieku, ta dziewczyna nie zazna już nigdy życia. A to tylko dlatego, bo ty sobie tak zażyczyłeś. Jesteś chory, wiesz?
-Jestem zbawicielem.- odparłem.
William tylko rozłożył ręce na boki i spojrzał z niedowierzaniem w sufit.
-Widzimy się jutro.- powiedział i wyszedł z pokoiku. Zaraz za nim wszedł strażnik. Tym razem jednak zaprowadził mnie do mojej celi. Usiadłem na pryczy i wziąłem swój dziennik.

Jestem już po ostatnim spacerze. Do wieczora nie będę nic robił. Potem tylko do stołówki na kolację i cisza nocna. Wątpię, żebym jutro dał radę cokolwiek tutaj napisać, więc już teraz się pożegnam ze światem.
Jestem współczesnym Jezusem, chociaż nikt tego nie widzi, i tak jak Jezus, tak samo ja mam zostać zabity. Ale moja dusza zostanie zbawiona, bo ocaliłem wielu mężczyzn. Zabiłem trzydzieści kobiet, ratując co najmniej trzydziestu mężczyzn. Mogę umrzeć, bo wiem, że zrobiłem to, co należało zrobić.
Tak więc żegnam wszystkich, którzy są mi bliscy. Może po mnie przybędzie ktoś, kto również będzie chciał zbawić świat od zła kobiet.
Mam taką nadzieję.



Źle spałem tej nocy. Ciągle dręczyły mnie koszmary o tym, co mnie czeka. Przez pół nocy siedziałem w ciemności, nasłuchując dźwięków z zewnątrz i czekając na swoje przeznaczenie.
Nie wiem która to była godzina, ale weszło trzech strażników. Skuli mnie kajdankami i wyprowadzili w milczeniu. Nawet nie zamknęli mojej celi. Nie było takiej potrzeby.
Zaprowadzili mnie do piwnicy. Tam już na mnie czekał naczelnik więzienia Jones, William oraz jakiś facet w lekarskim fartuchu.
W ciszy posadzili mnie na krześle. W czasie, gdy lekarz badał mój puls i ciśnienie, jeden ze strażników, którzy mnie przyprowadzili, ogolił mi głowę ostrą brzytwą.
Nie bałem się tego, co mnie czeka. Wręcz tego oczekiwałem.
Wprowadzili mnie do pomieszczenia, w którym stało moje narzędzie egzekucji. Old Sparky stał pośrodku pustego pokoju, dokładnie na wprost od szyby, za którą mieli stać świadkowie mojego odejścia.
Strażnicy posadzili mnie na krześle. Przywiązali moje ręce skórzanymi pasami przy nadgarstkach i łokciach, a nogi przy kostkach. Przywiązali mi również głowę. Jeden z nich zmoczył mi głowę wilgotną gąbką. Przyczepili mi do skroni elektrody i wcisnęli knebel do buzi.
Rzuciłem okiem na zegar wiszący na ścianie. Siódma zero pięć.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie…- zacząłem modlić się w myślach.
-Za chwilę spotkasz się ze stwórcą- powiedział jeden z strażników, po czym cała trójka wyszła.
Próbowałem się odprężyć, ale pasy za bardzo wpijały mi się w ciało. Ciągle modliłem się, mimo, iż zapomniałem słów. Ci wszyscy za szybą byli tak spokojni. Zachowywali kamienne twarze, kiedy ja siedziałem na Old Sparkym i lada chwila miałem wyzionąć ducha.
Wybiła siódma sześć.
…amen- zakończyłem modlitwę.
Egzekutor pociągnął za wajchę.
Aaachhh… moje ciało wybuchło żywym ogniem. Czułem, jakby każdy nerw mojego organizmu krzyknął z bólu. Setki, tysiące, a nawet miliony agonicznych wrzasków odbijały się echem w moich myślach. Mimowolnie moje ciało zaczęło dygotać w spazmach. Skórzane pasy rozcinały moje ręce aż do krwi, ale to miało się nijak do bólu wywołanego przez prąd. Ten ból niemal rozrywał mnie od środka. Chciałem krzyknąć „proszę, zastrzelcie mnie! Zabijcie mnie jak chcecie, ale zakończcie to szybko!”, ale nawet gdybym nie miał knebla, nie dałbym rady wykrztusić ani słowa.
Przed oczyma zrobiło mi się jasno, jakby ktoś świecił mi latarką prosto w oczy.
I nagle ból ustał, a świat- mój świat- zalała cisza i ciemność.
No matter how tender, how exquisite… A lie will remain a lie.
Awatar użytkownika
Ekhart

Golden Forki 2015 - Zapowiedzi (zwycięstwo); Golden Forki 2011 - Dema (miejsce 1)
Posty: 447
Rejestracja: 28 maja 2010, 10:12
Lokalizacja: Midleton

Re: [Opowiadania] Moje mierne wypociny.

Post autor: Ekhart »

I póki co ostatnie, jednak najdłuższe opowiadanie. Bez żadnej genezy w sumie - miałem pomysł, który trochę jeszcze rozwinął się w trakcie pisania.

Synowie Wieczności


Mike Jennings odsunął od siebie pusty talerz po lasagni i przeciągnął się leniwie. -Niebo w gębie.- powiedział i zaczął wydłubywać wykałaczką z pomiędzy zębów resztki mięsa.
Jego żona, Anne, wzięła talerz i włożyła go do automatycznej zmywarki. Zamknęła ją i uruchomiła.
-Chcesz kawy?- zapytała, wycierając dłonie w kuchenną ścierkę.
-Właśnie zjadłem najpyszniejszą kolację, jaką kiedykolwiek jadłem, i jedyne, czego mi potrzeba, to puszka zimnego piwa i jakiś dobry film w TV.
-Niezdrowo jest pić zimne piwo po ciepłym obiedzie.
Mike jedynie machnął ręką, jakby odganiał muchę i powiedział:
-Zdrowiem, to ja się będę martwić po śmierci.
Anne parsknęła trochę zbulwersowana i zalała swoją herbatę wrzątkiem. Podeszła do stołu i usiadła na wprost Mike’a.
Jej wygląd dokładnie pokazywał, jaką kobietą jest. Miała szare oczy o bystrym spojrzeniu. Jej blond włosy opadały do ramion. Była drobna, miała niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu. Na prawej łopatce miała wytatuowany japoński znaczek ying yang.
Mike był średniego wzrostu, szczupłym, ale muskularnym dwudziestosześcioletnim mężczyzną. Miał krótko strzyżone czarne włosy i wysokie czoło. Od półtorej roku pracował jako architekt. Zaprojektował już kilka szkół i dwa szpitale, a teraz pracował nad projektem nowego posterunku policji.
-Myślę, że powinniśmy się przeprowadzić- powiedziała- Mieszkamy za blisko fabryki. Tutaj jest niezdrowo.
-Anne, nie stać nas na nowy dom.
-Możemy wziąć kredyt. Albo sprzedać ten dom.
-Nawet jeśli uda nam się go sprzedać, to gdzie będziemy mieszkać, zanim kupimy dom? Pod mostem jest jeszcze bardziej niezdrowo, niż tutaj.
-Możemy zamieszkać u moich rodziców.
Mike’owi nie za bardzo spodobała się propozycja zamieszkania u rodziców Anne. Twierdzili oni, że Mike nie jest wart Anne, że ich córka powinna wyjść za co najmniej milionera jeżdżącego nowym porsche i posiadającego trzy wille: we Francji, w Hiszpanii i we Włoszech. A on nie miał żadnej z tych rzeczy.
-Pomyślimy o tym. Mamy jeszcze dużo czasu- powiedział i pocałował ją w policzek.
Dwa tygodnie wcześniej Anne wróciła od ginekologa zapłakana. Gdy zapytał się jej, czemu płacze, odpowiedziała tylko, że jest w ciąży. Okazało się, że to były łzy szczęścia.
Podszedł do lodówki i wyjął puszkę Heinekena. Poszedł do salonu i usiadł na kanapie. Włączył telewizor.
Podczas, gdy on oglądał Who wants to be a millionare?, Anne wyciągała naczynia ze zmywarki i układała je w szafce, nucąc pod nosem jakąś melodię.
Jednak po chwili jej nucenie umilkło, a Mike usłyszał brzdęk trzaskanego talerza.
-Anne?- zawołał- Wszystko OK.?
Odpowiedziała mu cisza.
-Anne?
Zdawało mu się, że słyszał coś jakby cichutki szmer, jakby pocierania dwóch różnych, szorstkich materiałów o siebie. Wstał i wszedł do kuchni.
W kuchni stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich ciągnął Anne za włosy, przystawiając do jej gardła ogromny, rzeźnicki nóż. Już na sam jego widok Mike był pewien, że mężczyzna mógłby jednym cięciem dekapitować jego żonę. Był wysoki i umięśniony, z włosami ściętymi tak krótko, że wyglądał prawie jak łysy.
Drugi mężczyzna opierał się o ścianę i bawił się sznurkiem. Ten był niższy niż jego towarzysz, z włosami prawie tak samo długimi, jak włosy Anne, związanymi z tyłu w kucyk. Wyglądał trochę na Włocha albo Greka.
Jeden rzut oka na otwarte drzwi balkonu wystarczył, by Mike zrozumiał, jak się dostali do jego kuchni.
-Czego chcecie?- zapytał drżącym głosem.
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział. Anne jęknęła, gdy nóż delikatnie naciął jej gardło.
-Chcecie pieniędzy? Tak? Albo narkotyków? Powiedzcie tylko, co chcecie, a spróbuję wam to zorganizować. Tylko dajcie mi czas. Dajcie spokój, macie moją żonę, nie zrobię nic głupiego.
Chudy podszedł do niego. Śmierdział papierosami.
-Nie chcemy ani kasy, ani narkotyków.
-Więc czego chcecie? Powiedzcie, a wam to dam.
-Nic nie chcemy. Stań pod ścianą.
Mike posłuchał go bez słowa. Oparł się o ścianę tak, jak chudy mu kazał.
-Ty też.- powiedział do Anne. Wysoki puścił ją i pchnął tak, że uderzyła twarzą w ścianę i złamała sobie nos. Była jednak zbyt przerażona, żeby nawet zapłakać. Stanęła obok Mike’a i złapała go za dłoń.
Chudy wyszedł na chwilę na balkon. Wrócił z dwoma małymi krzesełkami, na których Anne zawsze stawała gdy wieszała pranie.
-Stańcie na nich.- nakazał, a oni posłuchali go natychmiast.
W tym czasie wysoki wyjął z małej torby młotek i kilka długich, czworokątnych gwoździ, takich samych, jakich używają do przybijania podkładów kolejowych. Podszedł do Mike’a i złapał za jego rękę. Przystawił ją do ściany.
-Jeśli chociaż jękniesz, utnę ci jaja.- powiedział.
Przystawił jeden z gwoździ na sam środek dłoni. Wziął zamach i uderzył młotkiem w gwóźdź, przybijając go przez ciało, mięśnie i chrząstki do ściany.
Mike nie przypuszczał, że to będzie aż tak bolało. Okropny, bolesny skurcz złapał całe jego ramię. Palce wyprostowały się, jakby w skutek porażenia prądem.
-Jezu, Jezu, Jezu…- Mike powtarzał po cichu. Łzy leciały mu po policzkach.
Wysoki złapał jego drugą rękę, tą, którą trzymali się z Anne. Ją również przybił do ściany, wywołując kolejny bolesny skurcz.
-A teraz kolej na milutką panią Jennings.
Mike nie chciał patrzeć na to, jak będą przybijać Anne do ściany. Już miał dość bólu. Nie mógł znieść myśli o tym, że jego żona, której przysiągł, że będzie ją chronił, za chwilę podzieli jego los.
Po raz pierwszy w życiu Mike chciał umrzeć.
Wysoki uderzył młotkiem w nasadę gwoździa. Anne nie wydała z siebie żadnego dźwięku, a jedynie wypuściła powietrze z płuc, gdy obie jej dłonie zostały przybite do ściany.
Żołądek Mike’a odmówił posłuszeństwa. Cała lasagna, którą zjadł na kolację, napłynęła mu do gardła i zwymiotował na podłogę.
-No nie, Mike, jak możesz! To niekulturalne!- powiedział chudy.
-Zabijecie nas…- powiedziała Anne suchym głosem.
-Oj, owszem, zrobimy to. Ale jeszcze nie teraz.
Mike zwymiotował jeszcze raz. Ślina zwisała mu z podbródka.
Wysoki przykucnął przy nim. Związał jego nogi razem i je również przybił. Mike jednak nie czuł już bólu. Jego organizm odciął się od wszelkiego czucia.
Chudy zapalił papierosa. Zapach tytoniu rozniósł się po kuchni w okamgnieniu.
Tym razem jednak Anne krzyknęła głośno, gdy wysoki przybijał jej nogi do ściany.
-Szkoda, że nie możecie teraz siebie zobaczyć.- powiedział chudy, gdy wysoki skończył swoją robotę- Wyglądacie teraz jak Jezus!
Wysoki wyjął ze swojej torby czerwony karnister. Wszyscy siedzieli cicho, gdy on polewał Mike’a i Anne naftą.
-Zgnijecie w piekle.- wydyszał Mike i zakrztusił się od oparów.
-Oj, mylisz się, Mike. Wy zgnijecie w piekle. My się nigdzie nie wybieramy przez najbliższe kilka tysięcy lat.- odparł chudy i rzucił swojego papierosa we włosy Anne.


Porucznik Kevin Williams wyszedł z swojego BMW. Od razu podszedł do niego jeden z policjantów, David Adams.
-Dobry wieczór, panie Williams- powiedział- A może raczej powinienem powiedzieć „zły wieczór”. Nie wygląda to za dobrze.
-Co się tu stało?- zapytał Kevin.
-Morderstwo. Młode małżeństwo. Wygląda to na jakiś rytualny mord.
Kevin westchnął. Nienawidził takich spraw. Bogu winni ludzie giną, bo banda dzieciaków wymyśliła sobie jakąś nową wiarę. Prędzej czy później dopadną ich wyrzuty sumienia, a to najczęściej doda kolejnego trupa. I kilka kolejnych stron w aktach.
Młody policjant wprowadził go do domu. Ściany pomalowane były do połowy na żółto, a dalej pokryte tapetą w czarne ciapki, wyglądające jak futro geparda. Salon umeblowany był skromnie. Stała tu kanapa, dwa fotele oraz dwa stoliki- jeden, szklany, na środku pokoju, drugi zaś, mahoniowy, w rogu. Stał na nim trzydziestodwucalowy telewizor LCD. Nadawali jakiś western.
Kevin przeszedł do kuchni. Krzątało się tu kilku policjantów, zbierali odciski palców i szukali kolejnych dowodów. Był tu też lekarz, który dokonywał wstępnych oględzin.
-Co tu się stało?- Kevin zapytał lekarza.
-Do końca nie jestem pewien, ale wygląda na to, że ktoś ich przybił do ściany- powiedział lekarz, wskazując na dwa ciała wiszące na ścianie- Podpalił ich i prawdopodobnie wyszedł przez taras. Nie powiem, że odwalił kawał dobrej roboty, bo, sądząc po stopniu poparzeń, ogień szybko zgasł. Mężczyzna,- zerknął na kartkę w swoim notatniku- Mike Jennings, jakimś cudem wyrwał obie ręce i wziął nóż z stolika. Zadźgał nim swoją żonę, a potem popełnił samobójstwo.
Kevin spojrzał na dwa ciała. Ich ubrania stopiły się ze skórą, a włosy całkowicie spłonęły. Rzeczywiście, widać było dwa gwoździe i strzępy skóry i mięśni w miejscu, gdzie Mike miał przybite dłonie.
-Kiedy dostanę raport?
-Najszybciej jutro po lunchu. Mam jeszcze zrobić sekcję dziewczyny, którą rano znaleźli w parku. Jak skończę to zadzwonię do ciebie.
Dwóch pielęgniarzy delikatnie wyjęło gwoździe ze ściany i zdjęli Mike’a i Anne Jennings. Włożyli ich do czarnych worków na ciała i zasunęli je. Na ścianie wciąż było widać czarny kontur ich ciał, jakby ktoś namalował go grubym węglem.
Kevin podszedł do jednego z policjantów, który właśnie skończył szukać odcisków palców na klamce drzwi od tarasu.
-Znalazłeś coś, Marc?- zapytał go.
Marc był niskim, pulchnym mężczyzną, o włosach koloru siana i dwóch zakolach łysiny na czole. Był tym typem policjanta, których Kevin żartobliwie nazywał doughcops. Charakteryzowało ich to, że mieli problemy z nadwagą, a ich lunch składał się z paczki pączków z dziurką i mocnej czarnej kawy.
-Znalazłem kilka odcisków palców, ale podejrzewam, że należą do naszych denatów.
-A coś poza tym?
-Nie, ale jeszcze poszukam jakichś śladów butów na ogrodzie.
-Ok.
Marc wyszedł na ogród, trzymając w ręku latarkę i oświetlając nią grunt przed sobą. Kevin przeszedł jeszcze raz po kuchni. Policjanci pozaznaczali wszystkie ślady, które mogły naprowadzić na trop mordercy, większość z nich już była sfotografowana, a nóż zabrano do analizy.
Williams podszedł do miejsca, gdzie rodzina Jenningsów została przybita. Pielęgniarze musieli wyrwać gwoździe, którymi była przybita Anne, ale te dwa, które Mike miał wbite w swoje ręce wciąż wystawały ze ściany, zakrwawione, z wystającymi kawałkami skóry. Po plecach Kevina przeszły dreszcze na samą myśl, przez co Mike musiał przejść, uwalniając dłonie.
Odmówił w myślach modlitwę za dusze tej dwójki i wyszedł z domu.


Kevin nalał sobie kolejny kubek czarnej kawy z ekspresu. Od pięciu godzin siedział w swoim biurze, sprawdzając akta dotyczące zabójstwa rodziny Jenningsów. Pracował w policji od osiemnastu lat, ale pierwszy raz spotkał się z czymś takim. Miał już do czynienia z zwykłymi złodziejaszkami, ćpunami i zabójcami, ale zawsze ludźmi kierował jakiś wyraźny powód- chęć zysku, głód narkotykowy czy zazdrość. Tym razem jednak nic do siebie nie pasowało. Ani Mike, ani Anne nie mieli żadnych wrogów, a przynajmniej nikt z ich rodzin i przyjaciół o tym nie wiedział. Mike nie miał żadnych długów. Napad rabunkowy również nie wchodził w grę, ponieważ nic nie zginęło. Wyglądało to zupełnie, jakby jakiś sadysta ich przybił do ściany tylko dla własnej chorej przyjemności. Kevin osobiście przesłuchał sąsiadów, jednak nikt nic nie słyszał ani nie widział.
Potwierdziły się podejrzenia sądowego patologa co do tego, co się mniej więcej
wydarzyło. Policjanci znaleźli niedopałek papierosa. Ani Anne, ani Mike nie palili, jednak kodu genetycznego, który znaleźli, nie było w bazie danych. Za to okazało się, że gwoździe były ręcznie robione, każdy z nich miał wyryty na główce znak, który wyglądał na egipski. Póki co, nikt nie znalazł jego znaczenia, ale dwóch specjalistów nad tym pracowało.
Kevin przetarł oczy. Wydawało mu się, że coś przeoczył, jednak nie wiedział, co. Jakiś drobny szczegół, który mógł go nakierować na dobry tok myślenia.
Podniósł na nowo zdjęcie, które pokazywało znak wyryty na gwoździach w przybliżeniu. Mógłby przysiąc, że już gdzieś go widział. Na pewno wtedy nie zwrócił na to uwagi. O nim nie można było powiedzieć, że nie ma pamięci do szczegółów.
W wieku trzynastu lat zapisał się na kurs pamięci fotograficznej. Z dnia na dzień uczył się coraz lepiej zapamiętywać wszystko, co zdawało się być istotnym.
Wypił kilka łyków kawy i kolejny raz przejrzał wszystkie akta.


O godzinie szóstej czterdzieści pięć, w sypialni Henry’ego zadzwonił telefon komórkowy. Nieustanne pik-pik, pik-pik urządzenia wyrwało go ze snu.
-Henry Queen, słucham.- powiedział zaspanym głosem do słuchawki.
-Henry? To ja, Sally. Obudziłam cię?- odezwał się kobiecy głos.
Henry spojrzał na zegarek.
-Tak, ale nie przejmuj się. I tak bym wstał za około cztery godziny. W soboty nie śpię dłużej, niż do dziesiątej.
-Wybacz, ale mam naprawdę pilną sprawę.
-Nie mam pieniędzy, jeśli o to chcesz zapytać.
-Nie o pieniądze mi chodzi.
-W takim razie o co?
-Mógłbyś przyjechać za pół godziny do firmy? Wiem, że dzisiaj sobota, ale to jest naprawdę pilne. Zdaje się, że sieć w całym budynku padła.
„O Boże.”- pomyślał Henry, ziewając- „Budzą człowieka w środku nocy, bo urzędnicy nie mogą sobie ściągać nowych filmów.”
-Dobrze, będę najszybciej, jak się da.- powiedział i rozłączył się, zanim Sally zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Zebrał całą swoją wolę, żeby podnieść się z ciepłego, wygodnego łóżka. Mimo, że najchętniej by poszedł dalej spać, to jednak Sally była jego przełożoną, a co za tym idzie, jej słowo było dla niego rozkazem.
Henry żałował, że poszedł na studia, zamiast do wojska. Chyba żaden sierżant nie mógł być gorszy niż Sally Hopkins.
Otworzył szafę i wyjął z niej czystą, białą koszulę oraz czarne, garniturowe spodnie. Rozłożył deskę do prasowania i podpiął żelazko do prądu.
Właśnie miał zacząć prasować swoją koszulę, gdy usłyszał cichy dźwięk tłuczenia szkła gdzieś w kuchni. Nie był pewien, czy mu się zdawało, czy nie, ale wiedział, że w tej okolicy często dochodzi do włamań, więc wolał to sprawdzić.
Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu zdjął z szafy kij baseballowy i na palcach wyszedł z pokoju. Wokół panowała nienaturalna cisza.
-Halo?! Jest tu kto?- zawołał.
„Nie bądź głupi.”- powiedział cichy głosik w jego głowie- „Myślisz, że jeśli ktoś faktycznie włamał ci się do domu, to ci odpowie?”
Henry przełknął ślinę. Nie należał do odważnych osób, zawsze starał się unikać kłopotów. Wszedł powoli do kuchni.
Na widok mężczyzny ubranego w czarną, skórzaną kurtkę i jeansy serce podskoczyło mu do gardła.
-Kim… kim jesteś?- zapytał głosem drżącym z przerażenia.
Mężczyzna tylko się uśmiechnął, nie odpowiedział jednak ani słowem.
-Już zadzwoniłem po policję, więc jeśli nie chcesz mieć żadnych kłopotów, to po prostu odejdź.
Mężczyzna wciąż nie odpowiadał. Sięgnął jednak ręką za pas.
-Nie ruszaj się, albo rozwalę ci łeb!- krzyknął Henry. Nagła dawka adrenaliny pobudziła go do działań.
-Daj spokój, Henry.- obcy powiedział suchym, charkliwym głosem- Sam dobrze wiesz, że nie odważysz się zrobić czegokolwiek.
Henry poczuł, że dłonie mu się pocą. Poprawił chwyt na kiju i odpowiedział:
-Policja już tu jedzie, więc dobrze ci radzę, przyjacielu, uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie powiem im, że widziałem twoją twarz.
-Oj, to, że nie powiesz im nic, jest pewne. Trupy nie mówią.
Zanim Henry zdążył cokolwiek zrobić, obcy wyjął zza pasa długi nóż i machnął nim tuż przed jego twarzą. Henry rzucił kij na ziemię i pobiegł z powrotem do pokoju. Mężczyzna pobiegł za nim.
-Daj spokój, Henry, nie komplikuj tego, czego nie możesz powstrzymać.
-Czego chcesz? Możesz wziąć moje auto, wszystkie cenne rzeczy, dam ci nawet kartę kredytową. Cokolwiek!
-Nie chcę od ciebie nic, Henry.
Mężczyzna podszedł bliżej. Henry zrobił krok w tył, jednak wpadł na ścianę. Nie miał już szans na ucieczkę.
Obcy podszedł jeszcze bliżej i wbił długie ostrze noża w brzuch Henry’ego zaraz pod mostkiem. Henry czuł, jak zimny metal przecina jego wnętrzności. Mężczyzna w czarnym płaszczu przesuwał nóż w dół, z każdym ruchem śląc falę bólu wprost do umysłu Henry’ego, bombardując go milionami impulsów. Henry’emu zdawało się, jakby każda część jego brzucha krzyczała setkami głosów. Do jego nozdrzy trafił słodki zapach żółci i krwi, odór jego własnej śmierci.
Obcy wyjął nóż z brzucha Henry’ego i pozwolił mu upaść na podłogę. Obrócił go na plecy.
-Oj, oj, oj, Henry, nie mów mi, że tak szybko zdechniesz.- powiedział prawie wesołym głosem- Boli? To dopiero początek, wierz mi.
Wziął żelazko w swoje dłonie. Naślinił koniec palca i dotknął go.
-Uuu, gorące.- powiedział i uśmiechnął się. Jedną dłonią rozszerzył ranę w brzuchu Henry’ego, drugą powoli włożył w nią żelazko.
Henry wydał z siebie krzyk przypominający skowyt zdychającego psa. Zadrgał w konwulsjach.
-Boli, prawda? Chcesz, żebym ci ukrócił cierpienia?
Henry jednak nic nie słyszał. Ból był tak okropny, że jedyne, co mógł zrobić, to krzyczeć i błagać w duchu o szybką śmierć.
Obcy mężczyzna wyjął z kieszeni mały młotek i długi na dziesięć centymetrów gwóźdź. Przystawił go do czoła Henry’ego. Jednym silnym uderzeniem wbił go do połowy długości w głowę Henry’ego. Młodzieniec znieruchomiał od razu. Mężczyzna uderzył w gwóźdź jeszcze raz, wbijając go do końca.
Znów zadzwonił telefon komórkowy Henry’ego. Dzwoniła Sally Hopkins. Obcy podniósł telefon i uśmiechnął się do własnych myśli.


Kevin właśnie kupował poranną gazetę, kiedy zadzwonił jego telefon komórkowy.
-Williams.
-Kev? Tu Bob.- odezwał się głos w słuchawce- Słuchaj, zdaje się, że mamy kolejne zabójstwo popełnione przez Budowniczego.
Piekielny Budowniczy był przydomkiem nadanym przez media zabójcy rodziny Jenningsów.
-Znowu kogoś przybił do ściany?
-Nie tym razem. Zresztą, zobaczysz sam.
Kevin wyjął z wewnętrznej kieszeni swojej marynarki pióro.
-Podaj adres.
Zanotował go na gazecie i powiedział:
-Ok., będę tak szybko, jak się da.
Wsiadł do swojego BMW i rzucił gazetę na siedzenie pasażera. Na pierwszej stronie widniał tytuł artykułu „Bomba w dyskotece: 4 osoby nie żyją, 30 rannych”. Od tygodnia żadna z gazet nie napisała nic o Piekielnym Budowniczym, choć temat ten był numerem 1 w każdej z nich przez kilka dni. Kevinowi na zmianę śniły się gazety z nagłówkami „Przybici jak Jezus z Nazaretu”, „Ukrzyżowani w swoim domu” i temu podobne, oraz dwa poparzone ciała wiszące na ścianie.
Niemal dwa tygodnie minęły od śmierci Mike’a i Anne, a śledztwo wciąż nie przynosiło praktycznie nic nowego. Jedyne, co udało się odkryć, to to, że zabójców było dwóch, a tajemnicze znaki, wyryte na gwoździach, były hieroglifami oznaczającymi Egipskiego boga, Anubisa.
Kev odpalił swój samochód i ruszył z piskiem opon.
Droga do domu kolejnej ofiary zajęła mu prawie godzinę. Była małą chatką postawioną na obrzeżach miasta. Mały ogródek porastała trawa wysoka prawie do kolan, a na podjeździe leżało kilka niemiłych pamiątek, zostawionych tu przez bezpańskie psy.
Policyjne taśmy już były rozwinięte wokół całego domu, chociaż większość z nich już odjechała. Lekarze właśnie wywozili czarny worek ze zwłokami ofiary.
-Mogę?- Kevin zapytał, wskazując na worek.
Jeden z lekarzy bez słowa kiwnął głową. Kev odsunął suwak i szeroko odchylił zamknięcie. Zobaczył młodego mężczyznę o krótkich, jasnych włosach i dużej szczęce. Mężczyzna ubrany był w prostą pidżamę, taką, jaką można kupić w większości hipermarketów za kilka dolców. Jego brzuch był rozcięty od mostka prawie pod biodro, a wnętrzności były przypalone. Do tego na środku czoła mężczyzny widniał srebrny, błyszczący krążek. Już na pierwszy rzut oka Kevin zrozumiał, że to była główka gwoździa.
Smród ciała uderzył w jego nozdrza. Williams odwrócił się od worka i gestem poprosił lekarzy, żeby go zasunęli.
-Jezu, ile on tu leżał?- zapytał, wachlując się dłonią i głęboko oddychając.
-Około trzech dni. W sobotę jego szefowa rozmawiała z nim przez telefon. Od tamtej pory nikt nie miał z nim kontaktu.
-Ok, dzięki.
Pielęgniarze wnieśli wózek z zwłokami do karetki i odjechali.
-Hej, Kev!- z domu wyszedł Bob.
Bob był przełożonym Kevina, o dużym brzuchu, wylewającym się zza paska jego czarnych spodni za pięćset dolarów. Jak zawsze ubrany był w firmowy, ciemnozielony garnitur od Armaniego, półbuty i żółty krawat. Był niemal całkowicie łysy, a resztki srebrnych włosów zaczesywał do tyłu. Miał już ponad pięćdziesiąt pięć lat i niecierpliwie odliczał dni do swojej emerytury.
-Witaj, Bob- powiedział Kevin- Wiadomo już, co się stało?
-Nie do końca. Nie ma żadnych śladów.
-A kto powiadomił policję?
Bob zajrzał do małego notesu, który zawsze miał przy sobie.
-Sally Hopkins, jego szefowa.- powiedział w końcu- Dzwoniła po niego w sobotę rano. Powiedział, że za pół godziny będzie w pracy, ale się nie zjawił. Od tamtej pory nie odbierał telefonów.
-A udało się znaleźć telefon?
Bob pokręcił przecząco głową.
-Jak go znajdziemy, to dam ci znać.
-Ok.
Bob odjechał swoją srebrną Toyotą Rav 4, a Kevin rozejrzał się dookoła. Wszystkie domy w sąsiedztwie- poza jednym- były albo wystawione na sprzedaż, albo opustoszałe. Postanowił, że do tego jednego pójdzie za chwilę. Wszedł do domu ofiary. Porozmawiał chwilę z policjantami i lekarzami w środku, ale jedyne, czego się dowiedział, to to, że morderca wszedł do środka przez otwarte okno w kuchni. Wyszedł tą samą drogą, nie zostawiając żadnych śladów.
Wrócił do jedynego zamieszkanego domu w sąsiedztwie. Zastukał w drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Spróbował jeszcze raz, jednak jedyny dźwięk, jaki dochodził z wewnątrz, to echo jego pukania. Położył dłoń na klamce i lekko nacisnął. Drzwi okazały się być otwarte. Zrobił krok w przód i znalazł się wewnątrz.
W środku panował półmrok. Powietrze było bardzo gęste, nasycone dymem z papierosów, odorem potu i jeszcze czymś. Czymś, jak zapach konopi indyjskich. Kevin odkaszlnął i przystawił sobie chusteczkę do ust, żeby chociaż częściowo filtrować powietrze, które wdychał. Wyjął swój rewolwer i szedł powoli, przywierając plecami do ściany.
Wszedł do salonu. Na starej wersalce, pełnej powypalanych papierosami dziur, siedział odwrócony do niego plecami mężczyzna. Kiwał się na boki i nucił pod nosem Smells like a teen spirit Nirvany.
Kevin sięgnął ręką z rewolwerem w stronę przełącznika i nacisnął go nadgarstkiem. Światło zaświeciło się i mężczyzna odwrócił się.
-Hola, koleś, co ty tu robisz?- zapytał.
Zauważył broń w dłoni Keva. Podniósł ręce do góry.
-Ej, koleś, możesz odłożyć tą spluwę? Nie czuję się zbyt dobrze widząc, jak machasz mi tym gnatem przed oczami. Prawdę mówiąc zaraz się posikam ze strachu.
Kevin włożył pistolet do kabury.
-Kevin Williams, policja.- powiedział Kev, pokazując swoją odznakę.- Chciałem ci zadać kilka pytań.
-Jimi. A przynajmniej tak na mnie mówią kumple. Wiesz, od Jimiego Hendrixa
-Grasz tak dobrze jak on?
-Gdzie tam, jaram ten sam stuff co on.- odparł Jimi i wybuchł śmiechem.
-Widziałeś w sobotę kogoś podejrzanego kręcącego się w pobliżu domu twojego sąsiada, Henry’ego Queena?
-Widziałem różowego słonia. Teraz też widzę, o tam, za tobą. za******* ten stuff.- powiedział, wskazując palcem na małą torebeczkę leżącą w nogach jego łóżka.
Kevin podniósł torebkę i przyjrzał się jej dokładnie. Już jedno spojrzenie na jej zawartość powiedziało mu wszystko.
-Haszysz.- mruknął pod nosem.
-No jacha, i to jaki za*******.
Kev wyszedł z pokoju. Przy drzwiach stał jeden z policjantów.
-Zabierz go. Jak otrzeźwieje to go przesłucham.- powiedział na odchodnym.


Wieczorem pojechał do prosektorium. Zdążył akurat, gdy Vincent, sądowy patolog, zaczynał sekcję zwłok Henry’ego. Wszedł wraz z nim do jasno oświetlonej, chłodnej sali. W powietrzu unosił się silny odór środków antyseptycznych i ludzkich zwłok.
Na stole leżało ciało Henry’ego, przykryte po szyję białym prześcieradłem. Oświetlało je ze wszystkich stron kilka chirurgicznych lamp. Vincent złapał za prześcieradło i zsunął je na podłogę.
Nagie ciało denata było rozcięte od obojczyka po krocze. Cięcia różniły się- klatka piersiowa rozcięta była precyzyjnie chirurgicznym przecinakiem, jednak niżej tkanka była rozcięta mniej ostrym narzędziem.
-Muszę przyznać, że ten zabójca odwalił prawie pół roboty za mnie.- powiedział po cichu Vincent- Nie musiałem przecinać całego ciała, większość on sam zrobił.
Patolog wziął w dłoń rentgenowskie zdjęcie ciała i dał je Kevinowi. Policjant spojrzał na nie pod światło. Na zdjęciu wyraźnie było widać jakiś obiekt, którego promienie X nie prześwietliły.
-Jak myślisz, co to jest?- zapytał, odkładając zdjęcie na stolik.
-Nie wiem, ale zaraz się tego dowiemy.
Vincent wziął skalpel i przystawił go do żołądka Henry’ego. Pochylił się nad jego ciałem i precyzyjnie naciął delikatną tkankę. Ciało rozsunęło się i oboje ujrzeli telefon komórkowy leżący w gęstych, kwaśnych sokach żołądkowych.


Następnego dnia po południu odwiedził Jimiego. Narkotykowy high już mu przeszedł.
-Pamiętasz mnie?- zapytał Kev.
-Coś tam kojarzę. Zdaje mi się, że machałeś mi spluwą przed oczami.
-Można tak powiedzieć. Pamiętasz coś z soboty?
-Nie.
Kevin podsunął mu kartkę.
-Tutaj jest lista tego, co znaleźliśmy u ciebie w domu. Aktualnie grozi ci dwadzieścia lat odsiadki. Ale jeśli będziesz współpracował, to może uznamy, że to wszystko należało do twojego współlokatora, który właśnie uciekł do Meksyku.
Jimi przeczytał wszystko, co było zapisane na kartce i spojrzał z przerażeniem na Keva.
-To jak, będziesz współpracował?
Mężczyzna kiwnął głową.
-Słucham więc.
-Wcześnie rano, w sobotę, widziałem kilku kolesi. Kręcili się przy domu tego faceta, czasem ze sobą rozmawiali. Zdziwiło mnie to trochę, bo o tej godzinie zazwyczaj ludzie śpią.
-A która to była godzina?
-Gdzieś koło czwartej, może piątej nad ranem. Nie znam tych kolesi, ale z tego, co mi kumple opowiadali, ludzie wyglądający dokładnie jak tamta grupa wygonili ich z starej fabryki dywanów. Chcesz, to ci mogę napisać adres.
Wziął długopis i zapisał kilka słów na skrawku kartki. Kev podziękował i wyszedł.


Było już po dwudziestej trzeciej, gdy podjechał pod fabrykę, o której powiedział mu Jimi. Nie był do końca przekonany co do prawdziwości jego słów, ale trzeba sprawdzić każdy ślad. Wieczór był wyjątkowo ciepły, dlatego też Kevin miał na sobie jedynie jeansy i koszulę. Budynek był od dawna opuszczony. Wszystkie okna były powybijane a większość drzwi wyłamanych. Gdy kilka lat temu fabrykę zamknięto z powodu bankructwa firmy, ludzie włamywali się i rozkradali wszystko, co mogło im się przydać lub można było sprzedać. Dwa razy w swoim życiu Kev musiał tu przyjechać. Pierwszy raz, gdy jakiś ćpun próbował wyłudzić sto tysięcy dolarów za porwanie własnej siostry. Drugi raz był teraz.
Wyjął ze schowka swój rewolwer. Upewniwszy się, że są w nim wszystkie naboje, schował go do kabury przypiętej do pasa.
-Dalej, Kev, przecież tam nikogo nie ma.- powiedział sam do siebie, żeby dodać sobie otuchy.
Trzymając broń uniesioną, z lufą skierowaną w górę, wszedł do fabryki. Wszędzie panował mrok, musiał więc chwilę poczekać, aż jego wzrok przywyknie do ciemności. Gdy to się stało, ruszył w głąb.
Minął hall i wszedł do pomieszczenia, które kiedyś musiało być biurem albo sekretariatem.
-k****.- zaklął, gdy kopnął szklaną butelkę. Echo rozniosło dźwięk tłuczenia szkła po całym kompleksie.
-Witamy, panie poruczniku.
Światła rozbłysły blaskiem tak jasnym, że Kevin aż krzyknął i zasłonił oczy dłońmi, upuszczając broń.
Minęła chwila, zanim jego oczy znów przyzwyczają się do światła. Rozejrzał się. Wokoło niego stało dwanaście postaci. Wszystkie ubrane były w stare, lniane szaty. Wyglądali w nich jak jacyś Mnichowie.
-Kim jesteście?
-Panie Williams, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, nie słyszał pan o tym?- odparł jeden z mnichów, chudy, o greckiej karnacji.
-Pytam kim jesteście?- Kev powtórzył pytanie.
Chudy wyjął długi, rzeźnicki nóż. Światło odbiło się od jego ostrza. Niewątpliwie ten nóż był bardzo ostry.
-Ciężko to będzie panu wytłumaczyć. Zapewne i tak pan nie zrozumie.
-Zobaczymy.
Chudy spojrzał na niego i westchnął.
-Gdy Mojżesz wyprowadził lud żydowski z Egiptu, Faraon posłał za nimi pościg. Poprosił również największych kapłanów o pomoc. Wykonali oni prastary rytuał, który miał zrodzić dwanaście szczeniąt psa w ludzkich ciałach. Dwunastu ochotników pozwoliło się zabić, by rytuał doprowadzić do końca. Narodziłem się ja oraz pozostałych jedenastu wiecznych łowców, dzieci psa. Mieliśmy zabić wszystkich żydów, którzy uciekli z naszego narodu. Ich, oraz ich potomków. Na tym nie poprzestaliśmy. Zabijamy i kochamy zabijać. I idzie nam to naprawdę dobrze. Wciąż razem, wciąż młodzi i silni.
Ciął nożem. Kevin uchylił się jednak zbyt wolno. Ostrze rozcięło jego lewy nadgarstek.
-Pewnie chciałbyś poznać moje imię.
Kolejne cięcie, które pozostawiło krwawiącą szramę na policzku Williama.
-Przejmuję imię każdej swojej ofiary. Możesz mnie nazwać Hitlerem, Kennedym, Napoleonem. Jestem Juliuszem Cezarem i Marilyn Monroe, jestem zwykłym chłopem z czternastowiecznej polskiej wsi oraz japońskim samurajem. Nasz marsz śmierci trwa od ponad trzech tysięcy lat, i będzie trwać po stokroć więcej. Przelewaliśmy krew na frontach obu wojen światowych, walczyliśmy u boku aliantów podczas dnia D. Dzięki mnie Polacy wygrali bitwę pod Grunwaldem. To ja nauczyłem wszystkich dowódców, jak mają walczyć, by wygrywać, przelewając jak najwięcej krwi.
Kevin przykucnął i złapał za rewolwer. Wymierzył nim w Chudego.
-Stój w imieniu prawa- powiedział tak cicho, że nie był pewien, czy głos w ogóle wydobył się z jego ust.
Chudy roześmiał się i ciął jeszcze raz. Kevin odskoczył, potykając się o drewnianą belkę leżącą na podłodze. Padł plecami na ziemię.
Chudy stanął nad nim. Jego cień padał na twarz Kevina.
Kev nacisnął spust. Huk wystrzału ogłuszył go. Kula trafiła napastnika prosto w pierś, jednak chudy nawet nie drgnął. Kolejna kula trafiła go w bark, jednak ponownie nie dał po sobie poznać tego, że został raniony. Kolejne huki wystrzałów, każdy z nich trafił celu. Jedna z kul przeleciała przez ciało na wylot i zrobiła dziurę w zbiorniku wody wiszącym pod ścianą. Chudy jednak tylko się roześmiał. Kevin wystrzelił ostatni pocisk. Kula świsnęła obok lewego ucha napastnika i trafiła w przewody wiszące pod sufitem. Jeden z nich urwał się i z złowieszczym bzz zawisł nad chudym.
-To ci się na nic nie zda, Kevin.
Cięcie ostrego noża rozdarło koszulę i zostawiło głęboką ranę na piersi Keva. Porucznik oparł obie stopy na brzuchu chudego i pchnął z całej siły.
Przewód pod wysokim napięciem zaczepił się o kołnierz chudego. Ten krzyknął, co brzmiało bardziej jak skowyt psa niż krzyk człowieka, gdy kilkaset wolt przeszło przez jego ciało. Trząsł się przez chwilę, wykonując w powietrzu skomplikowany taniec, aż w końcu upadł na ziemię. Drgnął ostatni raz w konwulsjach i umarł.
Kevin zerwał się na równe nogi. Pozostała jedenastka zbliżała się już do niego. Każdy z nich miał w ręku nóż bardzo podobny do tego, który zostawił kilka ran na jego ciele.
Policjant spojrzał pod nogi. Po całej podłodze rozlała się już woda. Kostki jego oraz dzieci psa były zanurzone w wodzie. Modląc się, Kev wskoczył na krzesełko stojące pod ścianą. Stare drewno zajęczało w proteście, ale nie złamało się pod ciężarem porucznika.
Kev złapał za izolowany przewód zwisający z sufitu i szarpnął, wyrywając go jeszcze bardziej. Napastnicy chyba domyślili się, co zamierza zrobić, bo starali się dobiec do wyjścia.
-Nie ma mowy, sukinsyny.- warknął Kevin i włożył jeden koniec przewodu do wody.
Cała jedenastka krzyknęła głośno i upadła. Prąd przechodził przez ich ciała, wstrząsając nimi i powoli gasząc w ich życie.
Gdy upewnił się, że wszyscy już nie żyją, wyjął przewód z wody i ostrożnie postawił go na szafce wiszącej po jego prawej stronie. Ostrożnie zszedł z krzesła. Teraz, gdy już kabel pod napięciem był wyjęty, mógł bez obaw wyjść z pomieszczenia.
Wychodząc z fabryki, wciąż trząsł się ze zdenerwowania. Był pewien, że to koniec tych brutalnych morderstw i że ta sprawa już jest rozwiązana. Jednak jakaś cząstka jego umysłu mówiła mu, że jeszcze coś się wydarzy.
Jego serce podskoczyło mu do gardła, gdy zobaczył jedenaście postaci w szatach stojących wokół jego samochodu. Poczuł, że ktoś łapie go za ramię, a ostry jak brzytwa nóż dźgnął go delikatnie między łopatki.
-Mówiłem ci, że nie da nas się zabić.- szepnął mu do ucha Chudy.
(niemal 5000 słów)
No matter how tender, how exquisite… A lie will remain a lie.
ODPOWIEDZ